piątek, 11 marca 2011

Wystarczyło, że zabrali piłkę LeBronowi...

Teraz już wiemy, co powinien robić LeBron w końcówkach spotkań. Stawiać zasłony - napisał J.A. Adande z ESPN na swoim Twitterze po meczu Miami Heat z Los Angeles Lakers.

Heat wygrywając 94:88 przerwali serie pięciu swoich porażek i ośmiu wygranych Lakers. Czemu i komu zawdzięczają swoją metamorfozę po fatalnych porażkach z New York Knicks, Orlando Magic, San Antonio Spurs, Chicago Bulls i Portland Trail Blazers? Złośliwym żartem można stwierdzić, że tym razem po prostu nie wypracowali sobie we wczesnej fazie meczu kilkunastopunktowej przewagi, którą mogliby potem stracić.

A już zupełnie poważnie to niech was nie zmyli play-by-play i bardzo ważne punkty LeBrona Jamesa w meczu przy remisie 88:88. To "tylko" wsad z kontry po przechwycie i podaniu Dwyane'a Wade'a. Trener Erik Spoelstra przemyślał ostatnie kilka przegranych końcówek i zabrał główną rolę LeBronowi dając ją Wade'owi. I to mimo np. buzzer-beaterów LeBrona na koniec drugiej i trzeciej kwarty. W ostatnich pięciu minutach ani razu LBJ nie był gościem z piłką w rękach rozprowadzającym akcję. Oczywiście nie oznacza to, że w ogóle do niego nie trafiała. Ale chyba nawet sam James stwierdził, że może lepiej zaufać komuś innemu, bo w jednej z ostatnich akcji po zbiórce w obronie już wyprowadzał atak, już był jedną nogą pod drugim koszem, gdy dogoniła go myśl "hej, tym razem to miał być mecz Wade'a". I oddał pokornie piłkę. W ostatniej minucie przy wyniku 90:88 Wade dostał zasłonę od LeBrona, oszukał Kobego Bryanta idąc w drugą stronę i wykonał najważniejsze trafienie wieczoru.

Wade potem wkozłował piłkę w aut, ale Lakers nie mogli już odrobić strat, bo Kobe Bryant był w "killing mode" tylko przez pierwsze cztery minuty spotkania (10 pkt, 4/4 z gry) i minutę w czwartej kwarcie, gdzie trafił dwie niesamowite "trójki" doprowadzając do remisu. Wcześniej i póżniej miał skuteczność 2/15 z gry.

Heat dużo zawdzięczają wsparciu zawodników drugiego i trzeciego planu. Ich ławka wygrała z ławką Lakers 22:16, co w tym przypadku jest wielkim wynikiem. Mike Miller miał swoje kilka minut w drugiej kwarcie, gdy rzucił 11 punktów. Żydrunas Ilgauskas zaliczył dwie dobitki, Mario Chalmers trafił trzy trójki w pierwszej części, a Mike Bibby dwie w czwartej. Szkoda, że nie prawie ma już miejsca w rotacji (31 minut w sumie w ostatnich pięciu meczach) dla Jamesa Jonesa, ale jeśli Miller będzie grał tak jak przeciwko Lakers, to JJ chyba może spokojnie siedzieć na ławce rezerwowych. Tyle tylko, że Miller gra tak rzadko. Z drugiej strony - gdzieś wypadałoby jeszcze "upchnąć" Eddiego House'a. Wychodzi na to, że Heat mają problem bogactwa.

Wade miał znakomitą końcówkę (wliczając w to obronę na Bryancie), LBJ mimo odsunięcia na bok w czwartej kwarcie i mimo drapieżnego Rona Artesta uzbierał niemal triple-double (19-8-9), ale królem wielkiej trójki był Chris Bosh. Narzekania jednak się opłacają. Bosh mówił ostatnio, że rzadko dostaje piłkę na post-upie i tym razem dostawał aż za często. W jednej z akcji "zawiesił się" na kilka sekund, jakby nie wiedząc, co się w takiej sytuacji robi. Nie ma co się dziwić, ostatnimi czasy jego gra to głównie jumpery z półdystansu. Teraz koledzy dokarmiali go aż miło. Efekt - 24 punkty, 9 zbiórek i wygrana. Z takim Boshem nie jestem przekonany, czy w postaci Paua Gasola Lakers mają w tej parze przewagę na czwórce.

Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Heat mają nadal fatalny bilans z czołówką ligi, ale 2-0 z Lakers. I jeśli te drużyny spotkają się w finale (to dla wielu osób nadal najbardziej prawdopodobny scenariusz) to Phil Jackson będzie miał o czym myśleć.

Brak komentarzy: