poniedziałek, 28 lutego 2011

Uśmiech Allana Houstona



Allan Houston mógł się szeroko uśmiechnąć w ostatnim dniu lutego. Czyżby wracała wielka rywalizacja Knicks - Heat?

W zasadzie nie mam nic przeciwko TAKIEJ serii play-off jak np. w 1999 roku:



Na razie New York Knicks postawili pierwszy statement po transferze Carmelo Anthony’ego i Chaunceya Billupsa z Denver Nuggets. Naturalna reakcja na to wzmocnienie brzmiała: “fajnie, w ataku Melo, Billups i Amar’e Stoudemire będą znakomici, ale nie będą bronić.”

I co? I w decydującej akcji powstrzymali Miami Heat defensywą. Knicks prowadzili 87:86, LeBron James miał piłkę, chciał minąć Anthony’ego, ale kiepsko mu to wyszło. A na dodatek Stoudemire pomógł koledze blokiem.



Anthony przyznał po meczu, że sam chciał bronić przeciwko Jamesowi. I want challenges.

Knicks przypieczętowali wygraną 91:86 rzutami wolnymi.

Melo - LeBron 1:0.

Ciąg dalszy w play-offach? Nie ma nic przeciwko, chociaż prywatnie obstawiam, że Heat zajmą jednak pierwsze miejsce w Konferencji Wschodniej. A dodatkowo chciałbym, żeby Knicks dali się wyprzedzić będącym w znakomitej dyspozycji Philadelphia 76ers (9-3 w lutym!).



Inna sprawa, że:

The atmosphere was crazy - Knicks guard Anthony Carter said.

Nawet oglądając mecz z odtworzenia przed komputerem czuło się w powietrzu play-offy.

A obok linii siedział Spike Lee (najwyraźniej Landry Fields kogoś jednak namówił do kupna koszulki).


Knicks nie są w tym sezonie (jeszcze?) zespołem na walkę o finał, ale seria play-off z Miami byłaby bardzo ekscytująca. Może skończyłaby się jak w 1999?

sobota, 26 lutego 2011

Pistons na dnie, Rip winny?


Siedem lat temu Detroit Pistons zdobywali mistrzostwo, teraz są skonfliktowanym zespołem, który stacza się na dno. I najciekawsze, że w składzie nadal jest trzech gości z mistrzowskiej piątki.
Znamy nawet z tego sezonu upadki drużyn, które straciły swoich kluczowych graczy (Cavs, Raptors chociażby). Tyle tylko, że Pistons w najlepszych latach nie byli drużyną jednego/dwóch zawodników. Owszem - w starting 5 Chauncey Billups był najważniejszy. A jego w Detroit już nie ma. Ale problemem Tłoków nie jest to, że Billupsa (i Rasheeda Wallace'a) już nie ma, tylko to, że próbowano nieudolnie załatać dziurę po nich. Sprowadzony za Billupsa Allen Iverson (co przyznaję z przykrością) się nie sprawdził, tym bardziej, że jego przyjście zbiegło się w czasie z rozwojem Rodneya Stuckeya. Na dodatek w Detroit dziwnie szastano pieniędzmi dając olbrzymie kontrakty Benowi Gordonowi i Charliemu Villanuevie. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego Gordon dostal ponad 10 milionów rocznie skoro w składzie był już Rip Hamilton. A Villanueva jako następca Sheeda? Zdecydowanie zbyt miękki. Dodajmy do tego "zestarzenie" się i podróże po lidze Bena Wallace'a i... stało się.

Problemem Pistons jest też to, że za najlepszych lat na ich ławce trenerskiej siedział Larry Brown, a teraz jest tam niejaki John Kuester. Facet, który jest tak nielubiany przez własnych graczy, że ci zorganizowali bojkot i nie przyszli na trening przed piątkowym meczem z Philadelphia 76ers. Co prawda teraz słychać tłumaczenia, że to nie bojkot tylko pomyłka, że bojkot był co prawda planowany, ale nie doszedł do skutku i wyszło nieporozumienie. Nie zmienia to faktu, że Pistons zagrali przeciwko 76ers w sześcioosobowym składzie, a m.in. Hamilton i Prince mogą już nie wrócić do składu. Chyba, że klub zwolni Kuestera i chyba nie ma innego wyjścia. To grożny precedens, ale w tej sytuacji, już po trade deadline, inne opcje średnio wchodzą w grę. Skoro pół zespołu go nie chce, to kto ma grać? W szóstkę można było wyjść na jeden mecz, ale co dalej?

Sytuacja Ripa Hamiltona to w ogóle jakieś kuriozum. Początkowo wydawało mi się, że głównym powodem jego złości jest to, że Kuester niedawno wyrzucił go z rotacji, ponoć daltego, że Pistons próbowali go sprzedać. A ostatecznie przecież go nie sprzedali. Tymczasem teraz "żródła" ESPN twierdzą, że Rip odmówił transferu do Cavs, którzy potem wykupiliby jego kontrakt. A Rip miałby trafić do Boston Celtics. Dlaczego nie chciał? Nie wiadomo. Przecież nie jest to typ Reggiego Millera, który całą karierę musi spędzić w jednym klubie. Na dodatek mówi się, że to on był prowodyrem strajku i ciągle kłócił się z trenerem. I że chciał już strajkować przed Weekend Gwiazd, ale ktoś powiedział zawodnikom, że Kuester w najbliższych dniach odejdzie.

Nie byłem nigdy fanem Pistons, mogę nawet wprost powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Na ostatnim meczu finału 2005 (oglądanym w... barze w hali Łuczniczka w Bydgoszczy m.in. z Howardem Frierem, póżniej Polpak Świecie, który twierdził, że jest dobrym kumplem Billupsa) przysypiałem. Wtedy Pistons przegrali po siedmiu meczach z San Antonio Spurs, a teraz jak oglądam fragmenty na youtubie to myślę sobie, że taki (nie mówię o składzie tylko przebiegu) finał w tym roku byłby niezwykle ekscytujący. Cóż, pewnie rzeczy docenia się z wiekiem ;-) A ta cala szopka powoduje u mnie małe zniesmaczenie. Naprawdę Prince i Rip mają być zapamiętani jako organizatorzy strajków, a nie jako bodaj najbardziej zespołowy mistrz ligi w ostatnich dwudziestu lat? Przecież przed nimi jeszcze kilka sezonów grania. Niekoniecznie w Detroit.

P.S.
Ten wpis na blogu sponsoruje ciągle zacinająca się transmisja (nie tylko mnie skłoniła do wpisu) z meczu Asseco Prokom Gdynia - Trefl Sopot na www.plk.pl. Planowałem oglądać mecz, ale skoro nie da rady, to sobie napisałem. A co tam ;-)

piątek, 25 lutego 2011

Skibniewski i Winnicki


Po zdobyciu przez Polpharmę Pucharu Polski Łukasz Cegliński z Gazety Wyborczej przeprowadził świetny (bo i pytania dobre, i rozmówca otwarty) wywiad z rozgrywającym zespołu ze Starogardu Gdańskiego Robertem Skibniewskim.

Dużo pracuje pan nad swoim rzutem? Kiedyś mówiło się, że Skibniewskiego można odpuszczać, bo pudłuje z półdystansu i za trzy, ale ostatnio trafia pan regularnie.

- Mój rzut to dla mnie bardzo ważny temat, bo kiedy trafiłem do Śląska, to w rozgrywkach kadetów, a potem juniorów praktycznie w każdym meczu byłem czołowym strzelcem. Nie miałem z tym żadnych problemów i nieważne było czy rzucam za dwa, czy za trzy. I w końcu doszło do kontrowersyjnej sytuacji, o której wcześniej nie mówiłem - w grudniu 2002 roku graliśmy w Eurolidze w Moskwie z CSKA. Trenerem był wówczas Jacek Winnicki, który objął zespół po Zvim Sherfie. W pewnym momencie dostałem piłkę na obwodzie, miałem czystą pozycję do rzutu za trzy. Rzuciłem, nie trafiłem. A trener Winnicki opieprzył mnie strasznie. Tak, że w szatni normalnie się popłakałem. Na szczęście miałem w tamtej drużynie fajnych kolegów - Dainius Adomaitis i Maciej Zieliński pocieszali mnie i mówili, żebym robił swoje. Od tamtego momentu zaczęło się jednak to, że robiłem to, co kazał trener Winnicki, a on powtarzał, żebym organizował grę i nie patrzył na kosz. Z meczu na mecz, z sezonu na sezon wpłynęło to na moją psychikę tak, że przestałem wierzyć w swój rzut. I to jest po części wyjaśnienie tego braku odwagi, o którym mówiłem wcześniej - w pewnym momencie kariery nie potrafiłem udźwignąć tego psychicznie, dałem się w ten sposób ograniczyć.

A gdyby teraz, w analogicznej sytuacji do tamtej z Moskwy, rzut oddał nastoletni Szymon Radomski, który jest z wami w Polpharmie, to jakby pan zareagował?

- Jak ma się wolną pozycję, to trzeba rzucać. I ja tak zrobiłem w Moskwie. Byłem wtedy młodym szczylem, miałem za złe trenerowi jego reakcję, ale teraz wiem, że sam też byłem winny, bo pozwoliłem mu potem tak się zablokować. Nie czuję jednak urazy do trenera Winnickiego.


Przywołuję tę wypowiedź, bo w najbliższej 18. kolejce PLK Polpharma Skibniewskiego zagra z Turowem Zgorzelec prowadzonym przez Jacka Winnickiego.


Końcówka meczu, remis. “Skiba” dostaje piłkę na czystej pozycji i zdobywa zwycięskie punkty dla Polpharmy, po czym patrzy wymownie w kierunku ławki rezerwowych Turowa. Scenariusz jak z amerykańskich filmów dla młodzieży. Ale nie mam nic przeciwko temu, by się zrealizował.

Słoneczny transfer za pięć "dwunasta"

Goran Dragić wyleciał z Phoenix jako gracz Suns, wylądował w Toronto jako koszykarz Houston Rockets. O tym transferze już pisałem, a wspominam jeszcze raz, bo fajnie kulisy całej akcji opisuje Arizona Central.

Shortly after the Suns' flight landed in Toronto on Wednesday, Steve Nash told Goran Dragic that he had been traded.

Nash had flipped on his phone first, saw news that the Suns traded Dragic and a first-round pick to Houston for Aaron Brooks and caught Dragic before he saw his phone's messages.

Dragic said he was "shocked." Suns President of Basketball Operations Lon Babby was surprised too, having believed Wednesday morning that there was no chance of a trade. Then, Houston called and the Suns closed the deal five minutes before Thursday's 1 p.m. deadline.


I jest jeszcze akapit o transferach z udziałem Suns, które ostatecznie nie doszly do skutku.

The Suns also inquired about Oklahoma City point guard Eric Maynor but did not want to give up Robin Lopez, who was also a piece with Mickael Pietrus in talks with Utah to get Paul Millsap.

Those talks for a three-way deal never came close to consummation.


Nie ma nic o Marcinie Gortacie, chociaż wcześniej można było znaleźć plotki o tym, że Rockets podpytywali też o Polaka. Najwidoczniej od razu usłyszeli, że nie ma mowy.

Rose jak MVP? Heat sami tego chcieli


Kilka dni temu Chris Bosh zasugerował, że MVP tego sezonu NBA powinien być Derrick Rose z Chicago Bulls, a nie jego kolega z Miami Heat LeBron James. Rose'a najwyrażniej trochę sparaliżowały takie pochwały przed bezpośrednim starciem, ale ostatecznie się obronił.

Dla lidera Byków to był niełatwy mecz (Bulls wygrali 93:89). Przez blisko trzy kwarty nie mógł znależć odpowiedniego rytmu, pudłowal proste rzuty, nabierał się na defensywne pułapki rywali. Heat spokojnie prowadzili ok. 10 punktami. I wyglądało na to, że Miami spokojnie upora się z goniącymi ich Bulls mówiąc im wyrażnie "drugie miejsce na Wschodzie nie jest dla was."

I nagle Heat się zacięli. Nagle ich atak ograniczył się do indywidualnych akcji Dwyane'a Wade'a i Jamesa. Nagle zabrakło współpracy, nie było zagrań z tą dwójką uciekającą bez piłki, nie było dzielenia się piłką. Tak jakby Heat zapomnieli, co im dało pewne prowadzenie w pierwszej połowie. A bylo to po pierwsze wykorzystanie wszystkich graczy na parkiecie, po drugie kontrataki. Heat mieli 13 punktów z szybkiego już w połowie pierwszej kwarty. James zdobył w ten sposób 6 "oczek" w niecałą minutę. Póżniej okazało się, że jedna z lepszych w lidze obrona Bulls jednak jest gdzieś w hali. To jednak nie tłumaczy dlaczego Heat grali tak jednostronnie.

Z jednej strony to wydaje się oczywiste - jeśli masz takich gości jak James i Wade w składzie to po co ktoś inny ma rzucać? Ale z drugiej strony - to nie pierwszy mecz z silnym rywalem, w którym brakuje wsparcia graczy drugiego planu przez całe 48 minut. Właściwie trzeciego planu. Erick Dampier zaczął bardzo aktywnie, Mario Chalmers przed przerwą też sporo rzucał, a o ile się nie mylę to w drugiej połowie nie oddali rzutu.

A graczem drugiego planu jest Chris Bosh, którego celowo nie wspomniałem do tej pory. Bosh zagrał na skuteczności - uwaga to nie błąd - 1/18 z gry i to był jeden z gwożdzi do trumny Heat. Nie oczekując od niego cudów wystarczyłoby, że zagrałby na 30% z gry i może tych kilku punktów do wygranej by nie zabrakło. Paradoksalnie Bosha można jednak pochwalić. Niejeden zawodnik w taki dzień bałby się odpowiedzialności i przy 1/10 czy 1/8 nie spojrzał w kierunku kosza. Bosh dostawał piłkę w swoich ulubionych miejscach na parkiecie i rzucał. Liczyłem, że pokaże dlaczego to on, a nie Carlos Boozer znalazł się w Meczu Gwiazd. Nie pokazał. Panowie B nie grali cały czas przeciwko sobie, ale nie ma co porównywać. Boozer był dwa poziomy wyżej.

Wracając do Rose'a i kwestii MVP. Końcówka była już jego. Najpierw to on zakończył serię Bulls dając im prowadzenie. Potem już w ostatnich dwóch minutach zdobył 4 punkty i podwojony świetnie oddał do Luola Denga, który trafił przy remisie 79:79 20 sekund do końca kluczową trójkę. 26 punktów przy 24 rzutach nie wyglądają olśniewająco, ale nie zawsze można grać tak jak tydzień wcześniej przeciwko San Antonio Spurs (42 punkty, 28 rzutów). Jeśli masz dobry dzień, to nie problem. Umiejętność przezwyciężenia kłopotów jest czymś co wyróżnia klasowych graczy.

Jeśli nie Rose to kto był kluczem do udanej pogoni Bulls? Wielkie zasługi ma Deng, który miał świetną trzecią kwartę w ofensywie, a w obronie miał kilka bardzo dobrych akcji na Jamesie. Mamy też cichego bohatera Byków. Joakim Noah powrócił po urazie palca i wniósł sporo energii. Był jednak daleki od normalnej formy, daleki double-double, a w najważniejszych momentach w drugiej połowie nie było go na boisku. Wszystko dlatego, że tym cichym bohaterem był Omer Asik.

Turek przed meczem dowiedział się, że jest jedynym przedstawicielem swojej ojczyzny z szansami na grę w tegorocznym finale (bo Boston Celtics oddali Semiha Erdena) i dobrze mu to zrobiło. Defensywna tablica została wyczyszczona aż lśniło - w sumie 11 zbiórek i duże wsparcie dla obrony Byków. Asik był +17 w +/- (najwięcej w drużynie, Noah -11) i w zasadzie gdyby miał perukę z kręconymi długimi włosami a la Noah, to nikt by się nie zorientował kto rządzi pod chicagowską deską. Gdyby jeszcze potrafił dać coś Bykom w ataku. Przecież potrafi być skuteczny w ofensywie. Marcin Gortat coś o tym wie.

Heat są teraz 42-16,  Bulls 39-17, a Celtics po porażce w Denver 41-15. Mimo wszystko nadal stawiam na pierwsze miejsce dla Heat.

Nowy rozgrywający dla Gortata

Pół roku temu Aaron Brooks był największym postępem ligi. Teraz Houston Rockets bez większego żalu oddali go do Phoenix Suns do roli zmiennika Steve'a Nasha. W zamian dostaną Gorana Dragicia.

Z punktu widzenia Suns ten ruch jest ryzykowny. Dragić nie był oczywiście w takiej formie jak w ubiegłorocznym play-offach (pomijam już niedawną kontuzję) i nie jest takim kreatorem jak Nash. Ale Brooks to zdecydowanie bardziej strzelec niż pass-first PG. Czy aby na pewno Suns potrzebują kogoś takiego? Być może to zbyt Gortatocentryczne spojrzenie, ale wydawać by się mogło, że zmiennikiem Nasha powinien być ktoś w typie Kanadyjczyka. Ktoś kto dobrze współpracuje z wysokimi. O Brooksie nie można tego powiedzieć. A jego umiejętności strzeleckich w Phoenix nie potrzebują "na gwałt". W rezerwowej piątce na obwodzie ma kto zdobywać punkty - jest chociażby Jared Dudley, a i zdrowy Dragić sobie z tym radził. Ponoć Brooks ma przyspieszyć grę drugiego składu. Interesujące.

Jedno jest pewne - Zabian Dowdell, tymczasowy zastępca kontuzjowanego Dragicia może sobie kupić maść na odciski, bo posiedzi na końcu ławki rezerwowych do końca sezonu. Dowdell miał kilka ciekawych występów, Suns przedłużyli z nim kontrakt i nawet po powrocie Dragicia trener Alvin Gentry dawał mu minuty. Wątpię, by wygrał z Brooksem. Już nawet pomijając to, że aktualnie się rozchorował. Może na wieść o wymianie?

Jest jeszcze jedna kiepska informacja dla Suns - ich zespół oddał wybór w pierwszej rundzie tegorocznego draftu. "Ciekawy" ruch dla ekipy, która ma bardzo wiekowy skład i mogłaby liczyć na kogoś ciekawego w naborze. Np. takiego Jana Veselego z Partizana Belgrad, czeskiego SF-a. Przecież Grant Hill nie będzie grał wiecznie... Swoją drogą to pomyślałem o Veselym, sprawdziłem jak wysoko jest w mocku i na nbadraft.net idzie z trzynastką do Suns :-)

Jeden z komentarzy do transferu na stronie gazety Arizona Central - "Can we trade Robert Sarver?" Sarver to właściciel Suns. Nie dziwię się. W Phoenix doskonale pamiętają to:

Battier w Grizzlies = Rudy Gay nie wróci?

 
 
Po pięciu latach w koszulce Memphis Grizlies znowu zagra Shane Battier. Grizzlies oddali za niego tylko (i aż) Hasheema Thabeeta. Tylko, bo Tanzańczyk nie pokazał jeszcze nic, co nakazywało ocenić wybranie go w 2009 roku z numerem 2 w drafcie jako sensowny ruch. Aż, bo to mimo wszystko numer 2 niedawnego draftu i ponad 220 centymetrów.

Dla mnie pierwszą myślą po informacji o Battierze było "to Rudy Gay ma sezon z głowy". Lider Grizzlies, dający po cichu 20 punktów w meczu, niedawno doznał kontuzji ramienia. Pamiętam, że początkowo wyglądało to niegrożnie. Gay nawet wykonał dwa rzuty wolne jedną ręką, by po drobnych zabiegach móc jeszcze wrócić na parkiet. Ale każdy kolejny update jego kontuzji jest coraz grożniejszy. Cztery tygodnie, półtora miesiąca, dwa miesiące, cały sezon? Całkiem prawdopodobne, bo Battier jako zmiennik Gaya jest trochę bez sensu. Grizzlies nie budują drużyny na mistrzostwo (a może się mylę), by gracza o takim potencjale pakować na ławkę. Battier i Gay na SF/PF też nie przejdzie, bo jest Zach Randolph, a ma być też Josh McRoberts.

I jeśli wymiana z udziałem tego drugiego okaże się prawdą (choć to ponoć wątpliwe) to do Indiany odejdzie O.J. Mayo. W zasadzie zanosiło się na to od dłuższego czasu, chociaż i tak trochę się zdziwiłem. Może dlatego, że ten news pojawił się jako ostatni juz po informacji, że "to już wszystko co nam GM-owie z NBA zaproponowali". Mayo najpierw pobił się z Tonym Allenem, potem był zawieszony za niedozwolone środki. Grizzlies zauważyli, że bez niego drużyna wcale nie gra żle, a wręcz przeciwnie. Allen i Sam Young radzą sobie całkiem, całkiem. I pozbyli się Mayo.

Niezależnie od tego, czy Mayo zostanie czy też nie - pozyskanie Battiera to zła wiadomość dla Phoenix Suns. Zespół Marcina Gortata goni Grizzlies w wyścigu o play-offy i chociaż oczywiście rywalom nie życzy się kontuzji, to uraz Gaya był dla Słońc zdecydowanie dobrym newsem. Teraz niedżwiedzia dziura została załatana.

Green za Perka, czyli co kombinują Celtics?


Cicho, spokojnie, nudno, aż tu sypnęło wymianami, że hoho!

Jeff Green w Boston Celtics, Gerald Wallace w Portland Trail Blazers, Aaron Brooks w Phoenix Suns, Kendrick Perkins w Oklahoma City Thunder, O.J. Mayo w Indiana Pacers, Shane Battier w Memphis Grizzlies. A wcześniej Kirk Hinrich w Atlanta Hawks, Mo Williams w Los Angeles Clippers i Baron Davis w Cleveland Cavaliers. To tak w skrócie. Szczegółową listę znajdziecie tutaj.

Najbardziej zaskoczyli Celtics. Stracili środkowego, który był ich defensywną ostoją w ubiegłorocznych play-offach. Kendrick Perkins miał w tym sezonie problemy zdrowotne, a w Celtics są Shaq i Jermaine O'Nealowie, doszedł (w zamian za Perka) Nenad Krstić. Czy to jednak powód, żeby pozbywać się tak pożytecznego zawodnika? Pamiętamy, ile stracił Boston w ostatnim meczu ubiegłorocznych finałów z Los Angeles Lakers, gdy Perkins był kontuzjowany. Kto wie, czy to nie jego nieobecność nie zadecydowała wtedy o mistrzostwie.

Celtics razem z Perkinsem oddali też Nate'a Robinsona, ale to akurat nie dziwi. Nate był shooterem z ławki grającym z konieczności na PG, gdzie zmiennikiem miał być obecnie kontuzjowany Delonte West. Ostatnio dobre fragmenty miał jednak Von Wafer, a coach Rivers pokazywał, że coraz bardziej debiutantowi Avery'emu Bradleyowi. Widocznie tak bardzo, że do czasu wyleczenia Westa to on będzie rezerwowym PG.

Co Celtowie mają w zamian? Jeffa Greena, który jest zagubiony między pozycją niskiego i silnego skrzydłowego. W Oklahomie grał prawie zawsze jako "czwórka", ale w Celtics raczej będzie "trójką". Powód? Na 4/5 nawet po wymianie z Thunder (i oddaniu Semiha Erdena oraz Luke'a Harrangody'ego) jest ciasno. Kevin Garnett, dwa O'Neale, Krstić, Big Baby Davis. Gdzie tu jeszcze minuty dla Greena? Jeff, który zresztą wraca do Bostonu, wypełni lukę po kontuzjowanym (ponoć na cały sezon) Marquisie Danielsie (zresztą oddanym do Kings) i będzie defensywnym stoperem z ławki na kilkanaście minut w meczu. Problem trenera Doca Rivera jest jednak taki, że Daniels mógł grać na SG obok Pierce'a i dwóch wysokich, a Green zdecydowanie nie. Z drugiej strony - może jakieś kombinacje z podwyższeniem składu i Pierce'em na SG? Nie widzę tego. Inna sprawa, że teraz na pozycjach 1-2 zrobiło się niezbyt ciekawie. Rajon Rondo i Ray Allen będą mieli za zmienników niepewnego (zdrowotnie) Westa, młodego Bradleya i szalonego Wafera.

Wracając jeszcze do wymiany z Cavs - Erden i Harrangrody za wybór z drugiej rundy draftu. Rozumiem, że pod koszem Celtowie mieli za dużo ludzi, ale może lepiej było przetrzymać ich do końca sezonu i potem wykorzystać/przehandlować? Możliwe, że nalegali, by trafić do miejsca, gdzie będą grać więcej, ale... nie, to jednak niemożliwe. Byliby skończonymi głupcami ;-)

Czytam opinie, że Miami Heat są bliżej Celtics niż byli. Coś w tym jest, chociaż nie ma co przesadzać. Na nieobecności Perka bardziej zyskają w ewentualnym starciu Lakers, Orlando Magic czy... Thunder :)

W czwartek pewna osoba pytała mnie, czy w meczu Denver Nuggets - Celtics postawić na Boston. Odpowiedziałem, że oczywiście, bo Nuggets są w przebudowie. No i klops. Celtics dzisiaj zagrają w kadłubowym składzie, a ja wiem kogo w piątek unikać.

Patrząc na całą wymianę ze strony Thunder: piękny ruch.

O Jeffie Greenie jest już powyżej. W Thunder był trochę undersized power forwardem i zjadał minuty Serge'owi Ibace. W Thunder najwyrażniej stwierdzili, że Kongijczyk już zasługuje na pierwszą piątkę. A na dodatek będzie tworzył podkoszowy duet z Perkinsem. Los Angeles Lakers mogą się zacząć bać. Rok temu w play-offach Pau Gasol niszczył Thunder pod deską, Andrew Bynum też trochę poskakał Krsticiowi po głowie. Teraz nie będą mieli tak łatwo. Tym bardziej, że do Oklahomy powędrował też niejaki Nazr Mohammed. Można się z niego śmiać, ale facet w Charlotte Bobcats rozgrywał właśnie swój życiowy sezon... No może przesadziłem, ale jako zmiennik będzie całkiem przydatny.

I Mohammed, i Perk, i Ibaka teoretycznie nie muszą być punktodajni. Thunder to przecież drużyna Kevina Duranta i Russella Westbrooka mająca kilku innych obwodowych scorerów (do teraz także KryptoNate'a Robinsona). Może nawet są teraz za bardzo nastawieni na obwód? Co by nie mówić to Krstić potrafił być momentami podkoszowym go-to-guyem (w końcu w serbskiej kadrze bywało podobnie) i dawał też świetny rzut z półdystansu wyciągający obronców spod kosza i dający otwarte pole do wjazdów Duranta/Westbrooka. Perkins statystycznie co prawda wypada w ataku podobnie do Serba, ale sporo jego koszy to takie śmieciowe punkty. Na dodatek on akurat baaardzo dużo zawdzięcza Rondo. Czy Westbrook też będzie umiał go tak obsłużyć?

środa, 23 lutego 2011

Deron Williams - wygrany czy przegrany?


Jeżeli Deron Williams (z lewej powyżej) myślał, że jest wygranym konfliktu z Jerrym Sloanem i będzie teraz rządził w Salt Lake City, to chyba się przeliczył. Odchodzi. Trafił do (obecnie) jednego z najsłabszych zespołów ligi. A może jednak jest wygranym, bo nie będzie musiał się męczyć w Jazz i rozpocznie "życie" od nowa?

Utah Jazz niespodziewanie wymienili swojego rozgrywającego za Devina Harrisa (z prawej powyżej) i Derricka Favorsa z New Jersey Nets. Pierwsza myśl: świetny plan Michaiła Prochorowa, właściciela Nets. Skoro się nie udało z Carmelo Anthonym (poszedł do New York Knicks), to mamy plan B w postaci Williamsa. Ale trener Nets Avery Johnson mówi, że to jest część planu A, która nigdy nie wyszła na światło dzienne.

I had talked to Jazz GM Kevin O'Connor yesterday. He asked me would I do something. And I said no, then I called him back and asked, I wonder if you'll do this. And he said let me look at it. We talked a couple times yesterday. And then I guess he visited with his ownership. I visited with mine. And this morning we came to an agreement.

Tak o kulisach opowiada GM Nets Billy King.

Czyli wychodzi na to, że od pomysłu do realizacji minęły około 24 godziny. Nieżle.

Nets dostają jednego z najlepszych rozgrywających ligi, a w zamian oddali playmakera, który jeszcze dwa lata temu grał na poziomie All Star i młodego podkoszowego, któremu wróży się wielką przyszłość. Z drugiej strony - nie wiadomo, ile trzeba by czekać na eksplozję Favorsa, a z Harrisem na PG drużyna raczej zmierzała donikąd. W zasadzie - jeśli masz okazję pozyskać gościa pokroju Williamsa oddając naprawdę niedużo, to czemu tego nie zrobić?

Jazz? Po całkiem niedawnej rezygnacji Jerry'ego Sloana Williams przyznawał, że chyba niepotrzebnie kłócił się z nim w trakcie meczów. Wyglądało jednak na to, że gdy trener sam odszedł to klub pozwoli zawodnikowi się wykazać. Skoro jesteś taki mądry, to wygrzeb nas z dołka, panie Deronie. Tyle tylko, że w Jazz chyba nie chcieli szopki podobnej do zamieszania z Anthonym. Umowa Williamsa kończy się latem 2012 roku. Możemy sobie wyobrażać, co działoby się w trakcie najbliższego sezonu. A wcale nie należy wykluczać, że w nowym otoczeniu Harris znowu wskoczy na All Star level.

A wy jak uważacie? Deron jest wygranym czy przegranym?

wtorek, 22 lutego 2011

Do trzech razy sztuka?


Nie tylko mi nie spodobały się wyniki konkursu wsadów podczas Weekendu Gwiazd NBA. DeMar DeRozan, jeden z uczestników imprezy czuje się oszukany, także dlatego, że długo przygotowywał swój pokaz.

I think a lot of people probably look at it like that. It seems that way when you watch it. This year I put thought into it. I practiced, had dunks ready and everything. It is what it is. I did it two years in a row. I'm good.

Pisałem już na ten temat zaraz po konkursie - DeRozan był najlepszym czystym dunkerem. Zrobił dwie świetne ewolucje i powinien być w finale. Przegrał, bo Blake Griffin musiał zareklamować nowy model koncernu Kia. Cóż...

DeRozan już w 2009 roku był blisko, ale głosami widzów przegrał minimalnie z Nate’em Robinsonem. Wtedy nie narzekał. To fani zdecydowali.



Swoją drogą spójrzcie na pierwszy wsad - 50 punktów. W tym roku za coś podobnego, ale trudniejszego tylko 44...

Liczę, że za rok dostanie kolejną szansę. Chociaż z drugiej strony - nie wiem, czy to ma sens.

If there's a dunk contest next year I'll do it. But not no prop dunk contest.

DD nie skusi się na rekwizyty, dodatkowe piłki, kosze i samochody. A czy tak można przekonać jury i kibiców? Kiedy ostatni raz konkurs wsadów wygrał ktoś bez rekwizytów?

Nowojorska niecierpliwość


Dwaj panowie z powyższego zdjęcia zagrają razem.

Carmelo Anthony po miesiącach plotek i “pewnych” informacji WRESZCIE zmienia klub. Dołączy do Amar'e Stoudemire'a, bo przenosi się do New York Knicks. Isiah Thomas uśmiecha się pod nosem.

Pamiętamy milionowe przepłacone kontrakty dla Jerome’a Jamesa, Jalena Rose’a, Stephona Marbury’ego, Steve’a Francisa. Poprzestanę tylko na tych najbardziej jaskrawych przypadkach. To wszystko jednak działo się za czasu rządów Thomasa. W 2008 roku byłego znakomitego koszykarza i średniego menadżera zastąpił Donnie Walsh. Zaczęło się sprzątanie po Thomasie i czyszczenie salary cap przed gorącym latem 2010. Knicks chcieli skusić LeBrona Jamesa.

Nie udało się, musieli zadowolić się tylko Stoudemire’em. On, a także pozyskany latem Raymond Felton, młodzi skrzydłowi Wilson Chandler i Danilo Gallinari oraz rewelacyjny debiutant Landry Fields stworzyli zespół, który zaczął sezon rewelacyjnie. Owszem, w tym sezonie nie mógł liczyć na coś więcej niż rola średniaka i maksymalnie 5-6 miejsce. Ale miał niezłe widoki na przyszłość i mógł zapolować na Anthony’ego latem.

Donnie Walsh byl jednak bardzo niecierpliwy i ma Anthony’ego już teraz. Stracił Gallinariego, Feltona i Chandlera, drugoplanowych graczy Anthony’ego Randolpha i Timofieja Mozgowa i wiecznie kontuzjowanego Eddy’ego Curry’ego. Zyskał - oprócz Melo - Sheldena Williamsa, Anthony’ego Cartera, Renaldo Balkmana, Coreya Brewera i przede wszystkim Chaunceya Billupsa. Może Walshowi chodziło o to, by młodego Feltona zastąpić właśnie doświadczonym Billupsem? Jeśli tak, to bardzo ryzykowny pomysł. Krótkoterminowo Knicks nie mają większych szans na chociażby finał Konferencji Wschodniej i Mr. Big Shot nic tu nie pomoże.

A długoterminowo? I Feltona, i Billupsa można się pozbyć po sezonie 2011/2012 chcąc robiąc podchody pod wielką gwiazdę latem 2012 roku. Do wzięcia będą Chris Paul, Deron Williams, Dwight Howard. W obecnej sytuacji też mogą tak zrobić, ale różnica jest taka, że przez najbliższe półtora roku Felton mógł wyjść na wyższy poziom i okazać się gościem godnym przedłużenia kontraktu. Billups po następnych rozgrywkach raczej nadawał się będzie do emerytury.

Poza tym wszystkim jest jeszcze jedna kwestia, niekoniecznie sportowa. Takie miasto jak Nowy Jork i tak klub jak Knicks potrzebuje wielkich gwiazd, których nie miał od czasów Patricka Ewinga. Może dlatego Walsh połakomił się na Melo już teraz bojąc się, że ten do lipca zmieni zdanie.

P.S.

W środę lub czwartek na sport.pl magazyn NBA z udziałem Maćka Kwiatkowskiego (Wirtualna Polska) i mojej skromnej osoby. Rozmawiamy m.in. o transferze Melo. [edit] Już jest tutaj.

P.S.2
Przeczytałem właśnie - na co słusznie zwrócił uwagę pan z komentarzy - że Walsh był przeciwny i nawet chciał odejść przez Weekend Gwiazd. A wszystkiemu winien właściciel James Dolan. Tak szczerze mówiąc to tych wszystkich plotek dotyczących Melo nawet nie chciało mi się czytać, tym bardziej w okolicach Meczu Gwiazd. Pojawił się transfer, zwaliłem na Walsha. Tak czy siak - transfer iście Isiahowski...

poniedziałek, 21 lutego 2011

Bryant jak Griffin?

Home court advantage to coś bardzo ważnego. Również podczas Weekendu Gwiazd NBA. Przynajmniej w Los Angeles. W sobotę Blake Griffin z miejscowych Clippers wygrał konkurs wsadów, chociaż byli lepsi. W niedzielę Kobe Bryant z miejscowych Lakers został wybrany MVP, chociaż można mieć wątpliwości, czy nagroda nie należała się komuś innemu.


W przeciwieństwie do soboty sprawa nie jest tak oczywista. Ale spójrzmy na fakty. Bryant zdobył 37 punktów i miał 14 zbiórek. Większość punktów (by nie powiedzieć wszystkie) rzucił jednak w radosnej bieganinie, która trwała przez trzy kwarty. Nie miałbym nic przeciwko tytułowi MVP za taki występ, gdyby nie zacięta końcówka. Emocje na koniec to zasługa LeBrona Jamesa (drugie w historii triple-double w historii Meczu Gwiazd NBA), który nie tylko postawą na boisku, ale także przemowami poprowadził pogoń Wschodu. Nie udało się doścignąć Zachodu, bo w rolę go-to-guya wcielił się Kevin Durant. Gdzie był wtedy Kobe?

Witaj, Manu!

Czas zmienić coś na tym blogu. Na razie zdecydowałem się na nowe tło. Jerry Hester poszedl w odstawkę, wyszukałem w czeluściach twardego dysku tapetę z Manu Ginobilim. Nie znam autora, ale znalazłem ją gdzieś kiedyś na darmowej stronie z tapetami, więc chyba komornik się nie zgłosi ;-)

Dlaczego Manu? Bo to jeden z moich ulubionych graczy. Zwykły białas, który zrobił wielką karierę w NBA. I to nieprawda, że jest koszykarzem przyziemnym!



A jeśli już jesteśmy przy Manu - szczerze kibicuję San Antonio Spurs w drodze po piąty tytuł mistrzowski. I przypominam, że przed sezonem obstawiałem finał Spurs - Boston Celtics.

Blake Griffin nie wsadzał najlepiej

Czy tylko ja jestem lekko zażenowany ostatecznymi wynikami konkursu wsadów (wszystkie filmy tutaj i opis tutaj) podczas Weekendu Gwiazd NBA w Los Angeles?


Tak, Blake Griffin skacze wysoko. Tak, Blake Griffin był faworytem. Tak, Blake Griffin zadziwia wsadami w trakcie meczów. Tak, Blake Griffin jest ulubieńcem publiczności. Tak, Blake Griffin ma przed sobą bogatą karierę. Tak, wsad Blake'a Griffina ładnie wygląda na zdjęciach.

Nie, wsad Blake'a Griffina nad samochodem nie był trudny. Ba! Już widzieliśmy coś podobnego w tym roku. Oczywiście przeszkoda wyglądała nieco inaczej, ale zobaczcie gdzie się odbili obaj panowie, zobaczcie jak wysoko lecieli, jak mieli ułożone nogi...





Nie, Blake Griffin nie był najlepszym dunkerem tego dnia. Jestem w stanie zgodzić się, że biorąc pod uwagę tylko finałowe próby był lepszy od Javale McGee, ale w tym finale w ogóle nie powinno go być. DeMar DeRozan był od niego zdecydowanie lepszy, ale niestety został oszukany przez jury.

Porównajcie te dwa podobne wsady:





Pierwszy jest i bardziej efektowny, i trudniejszy. Ale DeRozan dostał 44 punkty, Griffin 46.

A Ibaka?



Yyy, tzn. to:



Dodajmy, że Ibaka jest od Jordana wyższy o kilkanaście centymetrów. Wbrew pozorom to w tej sytuacji utrudnienie. Mimo to Ibaka dostał zaledwie 45 punktów.

No cóż. Griffin jest gwiazdą ligi, Griffin zrobił show, Griffin musiał być w finale, by przeskoczyć najnowszy model marki Kia, Griffin jest z Los Angeles itd. itp.

Ale dla mnie numerem 1 tego dnia był DeRozan. Jedyny uczestnik, który nie kombinował z rekwizytami, osobami trzecimi, chórami, samochodami, mamą, tatą, psem, drugą tablicę, piątą piłkę czy kolorowymi butami. Pokazał po prostu zwinność i ewolucje na najwyższym poziomie. Jego pierwszy wsad jest powyżej. Drugi poniżej.

piątek, 11 lutego 2011

Screw yourself Deron Williams


Jestem wstrząśniety, nie zmieszany. A nawet wstrząsnięty i zmieszany.

Moje początki z NBA, czyli połowa lat 90-tych. Finały z udziałem Houston Rockets i Orlando Magic, ale gdzieś tam po cichu do głosu zaczynają dochodzić jacyś Jazzmeni z Utah. Drewniany i monotonny Karl Malone plus dwóch białasów w przykrótkich spodenkach, czyli Jeff Hornacek i John Stockton. Prowadzi ich - ponoć od dawien dawna - niejaki Jerry Sloan. Pasuje do nich. Też białas, wygląda na sztywniaka.

Sezon 1996/1997. Jazz mają najlepszy bilans w lidze, ale są znienawidzeni. Odważyli się postawić Michaelowi Jordanowi i Bykom. Przegrywają. Hurra! Kolejne finały, czyli 1998 rok. Znowu Bulls, znowu Jazz. Ci drudzy są teraz lepiej przygotowani, mówi się, że to ten Sloan. Ale co z tego - trzeci mecz i wygrana Bulls 96:54. Jordan ze Scottiem Pippenem w czwartej kwarcie śmieją się na ławce rezerwowych. Na drugiej "ławce" Sloan siedzi zrezygnowany, wpuszcza dalekich zmienników. Kilka dni póżniej Bulls wygrywają tę serię 4-2. Zwycięski rzut Jordana nad Bryonem Russellem.

Kolejny rok to lockout w NBA, moje zainteresowanie - przyznaję - trochę spada. Ale potem wraca. Słyszę, że Jazz biorą w drafcie wielki talent, niejakiego DeShawna Stevensona. Jest nieokiełznany, ale Sloan zrobi z niego człowieka. Nie udaje się, Jazz grają słabiej, ledwo łapią się do play-offów, a wkrótce Malone i Stockton odchodzą. Koniec? A gdzie tam... Sloan zostaje. W międzyczasie pojawia się niesamowicie wszechstronny Andriej Kirilenko, kilku innych młodych graczy. Jazz stają się swego rodzaju pośmiewiskiem. Bez gwiazd, bez talentów, bez nadziei, poza play-offami. Sloan ciągle tam jest.

2008 rok. Jazz są teraz modni. Niesamowity duet Deron Williams/Carlos Boozer i kapitalne play-offy najpierw wygrane z Rockets, potem przegrane z Lakers. Mówi się, że to zasługa Sloana. Że to on ich cierpliwie odbudowywał zespół. Sezon 2010/2011. Z zespołu odchodzi Boozer. Nie, Jazz nie pozbierają się po takiej stracie. Odchodzi rewelacyjny debiutant Wesley Matthews. Nie ma szans. Play-offy nie są dla nich. Tymczasem zaczynają sezon świetnie. Druga siła Zachodu. Niesamowity trener. Sloan wreszcie będzie "Coach of the Year"!

Styczeń 2011. Coś się zaczyna psuć. Jazz przegrywają kilka spotkań z rzędu, spadają w tabeli na szóste miejsce.

8 lutego 2011. Krótkie wiadomości w gazetach i agencjach prasowych. "Jerry Sloan przedłużył umowę z Utah Jazz do końca sezonu 2011/2012". Zieeeeeeew.

10 lutego 2011. Breaking news. Osz cholera... Sloan ma ogłosić swoje odejście. Że co? Kto? Żart? Kto to podał? Nie no, im nie można wierzyć... A jednak. Konferencja za godzinę. Nie, jednak za dwie. Stało się. To prawda. Ponoć przez kłótnie i nieporozumienia z Deronem Williamsem. Ponoć Williams nie stosował się do poleceń trenera. Ponoć miał swoje "widzimisię".

Screw yourself Deron Williams.

To mówiłem ja, największy hater Utah Jazz w 1998 roku.

Chichot historii. Ostatnim spotkaniem Sloana na ławce Jazz mógł być przegranym mecz z Bulls w finałach 1998. Sloan nie chciał kończyć w ten sposób i skończył... przegranym meczem z Bulls w rundzie zasadniczej sezonu 2010/2011.

P.S.
Tak, ten wpis miał być takim nieładem w postaci luźnych myśli, wspomnień, flashbacków, skojarzeń.

czwartek, 3 lutego 2011

Nasz człowiek w NBA

Marcin Gortat nie jest jedynym Polakiem, który w tym sezonie pokazał się światu dzięki NBA.


Łukasz Cegliński z Gazety Wyborczej przepytywany w trakcie meczu Phoenix Suns - Milwaukee Bucks przez reportera stacji Fox Sports Arizona, która realizowała ten mecz dla NBA International League Pass.

Brawo Cegieu!