Wszyscy piszą o drafcie do NBA, ja o czymś innym.
Spędziłem kilka dni w czeskiej Pradze, gdzie w jednym z 1001 sklepów z pamiątkami wśród 1001 tandetnych t-shirtów z napisami "Praha Drinking Team", "Bad girls go to Prague" i tych nieco bardziej ambitnych "Czech Me Out" znalazłem koszulkę Jana Veselego. Wróć! Koszulki Veselego nie było, ale pojawił się akcent z NBA.
To matrioszki, czyli po prostu pięć drewnianych lalek w różnych rozmiarach wciśniętych jedna w drugą. Popularne w Rosji, ale jak widać nie tylko. Czesi wymyślili sportowe matrioszki. Do wyboru były właściwie wszystkie zespoły NBA, sporo NHL, MLB, mnóstwo piłkarskich. Niestety sprzedawca kategorycznie zabronił robienia zdjęć całej kolekcji czy też "otwartej" matrioszki, więc pozostało tylko to foto z tzw. "partyzanta". Cena - 100 zł. Oczywiście za zakup, nie za zdjęcie.
Chicago Bulls od największego do najmniejszego - Jordan, Pippen, Rodman, Kukoc, Harper. Los Angeles Lakers - Bryant, Gasol, Odom, Fisher, Artest. Ciekawe czy producent wie, że od Ron-Rona można dostać w papę? Pozostałych nie otwierałem, ale największe lalki to m.in. James z Miami, Stoudemire z Phoenix (dlatego nawet nie pytałem czy w środku nie znajdzie się chociażby tyci Gortat) i - uwaga - Vince Carter z New Jersey.
P.S.
A w sklepie obok sprzedawali pacynki piłkarzy:
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Los Angeles Lakers. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Los Angeles Lakers. Pokaż wszystkie posty
piątek, 24 czerwca 2011
środa, 6 kwietnia 2011
Kto kogo (do)goni na Zachodzie NBA?
Do końca rundy zasadniczej NBA pozostał zaledwie tydzień. Czy wiemy już wszystko? Prawie. Obecny układ tabeli może jeszcze lekko się zmienić. Najciekawsza będzie rywalizacja o drugie miejsce w Konferencji Wschodniej. Ale ten wpis ma traktować o Zachodzie.
We wtorek rozmawialiśmy z Michałem Owczarkiem i Michałem Pacudą w studiu Sport.pl m.in. o szansach Los Angeles Lakers na doścignięcie San Antonio Spurs na czele Konferencji Zachodniej. Powiedziałem, że przede wszystkim Lakers muszą wygrać wszystko do końca. Nie minęło nawet kilkanaście godzin i... już przegrali. Szanse na pierwsze miejsce mają nadal, ale chyba już tylko matematyczne.
Spurs (59-19) pozostały do końca cztery mecze - Sacramento i Utah (dom), Lakers i Phoenix (wyjazd). Lakers (55-22) grają z Golden State i Portland (w), Oklahomą i San Antonio (d) oraz Sacramento (w). Ostrogi musiałyby przegrać co najmniej trzy mecze (w tym w LA), co wydaje się niemożliwe biorąc pod uwagę, że będą gościć za chwilę Kings i Jazz. Mój werdykt: 1. Spurs (przewidywany bilans 62-20). Przegrają tylko z Lakers.
Czy Lakers są pewni drugiej pozycji? Tylko teoretycznie. Dallas Mavericks (53-24) nie mają trudnego terminarza Denver, LA Clippers, Phoenix, New Orleans (d), Houston (w). Są w stanie osiągnąć nawet bilans 5-0 (szczególnie jeśli Rockets zagrają już o nic). Czego im potrzeba? Trzech porażek Lakers. Potencjalne wpadki to wyjazd do Portland i wizyty w Staples Center Spurs i Thunder. Potencjalne, ale czy realne? Nie. Mój werdykt: 2. Lakers (59-23). Przegrają tylko z Blazers.
Mavericks mogą myśleć o dogonieniu Lakers, ale muszą też oglądać się za siebie. Oklahoma City Thunder (51-26) są tuż za nimi. Grają z LA Clippers, Denver (d), LA Lakers, Sacramento (w), Milwaukee (d). Nie wierzę w 5-0, daję im za to 80% szans na 4-1. W przypadku równego bilansu będą wyżej niż Mavericks dzięki wygraniu swojej dywizji. To oznacza, że koszykarze z Dallas musieliby przegrać w tej sytuacji trzykrotnie (a w przypadku wygranej Thunder z Lakers - dwukrotnie). Nie wierzę. Mój werdykt: 3. Mavericks (57-25), 4. Thunder (55-27). Pierwsi przegrają z Rockets, drudzy z Lakers.
Szans Denver Nuggets (47-30) na dogonienie Thunder nawet nie ma sensu analizować. Cztery wygrane mniej i w perspektywie m.in. mecz z zespołem z Oklahomy na wyjeżdzie, a także wizyta w Dallas. Bryłki swoją szansę zmarnowały dając się ograć Thunder u siebie we wtorek. Teraz muszą się martwić, by nie dogonili ich Portland Trail Blazers (45-33), New Orleans Hornets (44-33) bądż Memphis Grizzlies (44-34).
Plan spotkań poszczególnych ekip: Nuggets - Dallas (w), Oklahoma (w), Minnesota (d), Golden State (d), Utah (w). Portland - Utah (w), LA Lakers (d), Memphis (d), Golden State (w). New Orleans - Houston (d), Phoenix (d), Memphis (w), Utah (d), Dallas (w). Memphis - Sacramento (d), New Orleans (d), Portland (w), LA Clippers (w).
Najtrudniej będą mieli Nuggets, których czekają trzy wyjazdy i nie wykluczam, że przegrają wszystkie trzy mecze (chociaż w Utah będą faworytem). Jeśli tak by się stało, to Blazers musieliby wygrać wszystko do końca, by zrównać się z nimi w tabeli. W bezpośrednich meczach jest bilans 2-2, decydowałyby wyniki z ekipami z tej samej dywizji, które Blazers mieliby lepsze. W trudniejszej sytuacji są Hornets - by dogonić Nuggets musieliby wygrać pięciokrotnie, w tym w Memphis i Dallas. Niewykonalne. Szerszenie raczej muszą się martwić, by nie dać się doścignąć Grizzlies. Dla Niedżwiadków kluczowa będzie wizyta w Portland i mecz u siebie z Hornets. Jeśli dadzą im radę, to awansują nawet na szóstą lokatę. Jeśli nie, to będą musieli martwić się o ósmą.
Ciągle bowiem o play-offach marzą w Houston (41-37). Wpadka w Sacramento była dla Rakiet ciosem, lecz nie ostatecznym. Do rozegrania pozostało im: New Orleans (w), LA Clippers (d), Dallas (d), Minnesota (w). Jeśli wygrają wszystko, to muszą modlić się o komplet porażek Hornets lub trzy przegrane Grizzlies. Dlatego jeśli Niedżwiadki nie dadzą rady Szerszeniom i Blazers, a Rakiety nie potkną się w trzech pierwszych meczach, to losy play-offów rozstrzygną się 13 kwietnia w środę. W meczach Minnesota - Houston i LA Clippers - Memphis.
Mój werdykt: 5. Nuggets (49-33), 6. Blazers (48-34), 7. Grizzlies (46-36), 8. Hornets (46-36), 9. Rockets (45-37). Nuggets przegrają trzy najtrudniejsze mecze, ale Blazers nie wykorzystają szansy i ulegną Jazz. Hornets przegrają dwa wyjazdy i u siebie z Rockets, ale tym ostatnim niewiele da komplet zwycięstw, bo Grizzlies wygrają najważniejszy mecz u siebie z Hornets, co pozwoli im wyprzedzić New Orleans. Będą mieli 2-2 w bezpośrednich meczach, obie ekipy będą miały 8-8 w meczach ze swoją dywizją, ale w spotkaniach ze swoją konferencją Grizzlies są lepsi.
Ufff...:-) Od analiz aż głowa boli. Wpis o Konferencji Wschodniej po "krótkiej" przerwie. W międzyczasie może ktoś ma inną koncepcję, inne typy?
We wtorek rozmawialiśmy z Michałem Owczarkiem i Michałem Pacudą w studiu Sport.pl m.in. o szansach Los Angeles Lakers na doścignięcie San Antonio Spurs na czele Konferencji Zachodniej. Powiedziałem, że przede wszystkim Lakers muszą wygrać wszystko do końca. Nie minęło nawet kilkanaście godzin i... już przegrali. Szanse na pierwsze miejsce mają nadal, ale chyba już tylko matematyczne.
Spurs (59-19) pozostały do końca cztery mecze - Sacramento i Utah (dom), Lakers i Phoenix (wyjazd). Lakers (55-22) grają z Golden State i Portland (w), Oklahomą i San Antonio (d) oraz Sacramento (w). Ostrogi musiałyby przegrać co najmniej trzy mecze (w tym w LA), co wydaje się niemożliwe biorąc pod uwagę, że będą gościć za chwilę Kings i Jazz. Mój werdykt: 1. Spurs (przewidywany bilans 62-20). Przegrają tylko z Lakers.
Czy Lakers są pewni drugiej pozycji? Tylko teoretycznie. Dallas Mavericks (53-24) nie mają trudnego terminarza Denver, LA Clippers, Phoenix, New Orleans (d), Houston (w). Są w stanie osiągnąć nawet bilans 5-0 (szczególnie jeśli Rockets zagrają już o nic). Czego im potrzeba? Trzech porażek Lakers. Potencjalne wpadki to wyjazd do Portland i wizyty w Staples Center Spurs i Thunder. Potencjalne, ale czy realne? Nie. Mój werdykt: 2. Lakers (59-23). Przegrają tylko z Blazers.
Mavericks mogą myśleć o dogonieniu Lakers, ale muszą też oglądać się za siebie. Oklahoma City Thunder (51-26) są tuż za nimi. Grają z LA Clippers, Denver (d), LA Lakers, Sacramento (w), Milwaukee (d). Nie wierzę w 5-0, daję im za to 80% szans na 4-1. W przypadku równego bilansu będą wyżej niż Mavericks dzięki wygraniu swojej dywizji. To oznacza, że koszykarze z Dallas musieliby przegrać w tej sytuacji trzykrotnie (a w przypadku wygranej Thunder z Lakers - dwukrotnie). Nie wierzę. Mój werdykt: 3. Mavericks (57-25), 4. Thunder (55-27). Pierwsi przegrają z Rockets, drudzy z Lakers.
Szans Denver Nuggets (47-30) na dogonienie Thunder nawet nie ma sensu analizować. Cztery wygrane mniej i w perspektywie m.in. mecz z zespołem z Oklahomy na wyjeżdzie, a także wizyta w Dallas. Bryłki swoją szansę zmarnowały dając się ograć Thunder u siebie we wtorek. Teraz muszą się martwić, by nie dogonili ich Portland Trail Blazers (45-33), New Orleans Hornets (44-33) bądż Memphis Grizzlies (44-34).
Plan spotkań poszczególnych ekip: Nuggets - Dallas (w), Oklahoma (w), Minnesota (d), Golden State (d), Utah (w). Portland - Utah (w), LA Lakers (d), Memphis (d), Golden State (w). New Orleans - Houston (d), Phoenix (d), Memphis (w), Utah (d), Dallas (w). Memphis - Sacramento (d), New Orleans (d), Portland (w), LA Clippers (w).
Najtrudniej będą mieli Nuggets, których czekają trzy wyjazdy i nie wykluczam, że przegrają wszystkie trzy mecze (chociaż w Utah będą faworytem). Jeśli tak by się stało, to Blazers musieliby wygrać wszystko do końca, by zrównać się z nimi w tabeli. W bezpośrednich meczach jest bilans 2-2, decydowałyby wyniki z ekipami z tej samej dywizji, które Blazers mieliby lepsze. W trudniejszej sytuacji są Hornets - by dogonić Nuggets musieliby wygrać pięciokrotnie, w tym w Memphis i Dallas. Niewykonalne. Szerszenie raczej muszą się martwić, by nie dać się doścignąć Grizzlies. Dla Niedżwiadków kluczowa będzie wizyta w Portland i mecz u siebie z Hornets. Jeśli dadzą im radę, to awansują nawet na szóstą lokatę. Jeśli nie, to będą musieli martwić się o ósmą.
Ciągle bowiem o play-offach marzą w Houston (41-37). Wpadka w Sacramento była dla Rakiet ciosem, lecz nie ostatecznym. Do rozegrania pozostało im: New Orleans (w), LA Clippers (d), Dallas (d), Minnesota (w). Jeśli wygrają wszystko, to muszą modlić się o komplet porażek Hornets lub trzy przegrane Grizzlies. Dlatego jeśli Niedżwiadki nie dadzą rady Szerszeniom i Blazers, a Rakiety nie potkną się w trzech pierwszych meczach, to losy play-offów rozstrzygną się 13 kwietnia w środę. W meczach Minnesota - Houston i LA Clippers - Memphis.
Mój werdykt: 5. Nuggets (49-33), 6. Blazers (48-34), 7. Grizzlies (46-36), 8. Hornets (46-36), 9. Rockets (45-37). Nuggets przegrają trzy najtrudniejsze mecze, ale Blazers nie wykorzystają szansy i ulegną Jazz. Hornets przegrają dwa wyjazdy i u siebie z Rockets, ale tym ostatnim niewiele da komplet zwycięstw, bo Grizzlies wygrają najważniejszy mecz u siebie z Hornets, co pozwoli im wyprzedzić New Orleans. Będą mieli 2-2 w bezpośrednich meczach, obie ekipy będą miały 8-8 w meczach ze swoją dywizją, ale w spotkaniach ze swoją konferencją Grizzlies są lepsi.
Ufff...:-) Od analiz aż głowa boli. Wpis o Konferencji Wschodniej po "krótkiej" przerwie. W międzyczasie może ktoś ma inną koncepcję, inne typy?
czwartek, 24 marca 2011
Zjedz ich, nie nadgryzaj!
Mamy kolejny powód, dla którego Phoenix Suns nie zagrają w play-off. Nie umieją wykorzystywać swoich szans.
We wtorek wszyscy zachwycaliśmy się znakomitym meczem Marcina Gortata przeciwko Los Angeles Lakers. 24 punkty, 16 zbiórek, świetna obrona przeciwko Pauowi Gasolowi. Trzy dogrywki, olbrzymie emocje, mnóstwo heroicznej wręcz walki ze strony Suns, ale na usta/klawiaturę ciśnie się: i co z tego?
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że porażka z aktualnym mistrzem po 63 minutach gry ujmy nie przynosi. Ale z drugiej strony - Suns nie mają już miejsca na piękne porażki. Potrzebują wygranych z kimkolwiek: czy to Toronto Raptors czy Los Angeles Lakers. Takie szanse jak w Staples Center trzeba wykorzystywać. Dlaczego piszę o tym dopiero teraz? Bo Memphis Grizzlies (których Suns ciągle gonią) byli w środę w podobnej sytuacji. Co prawda nie było trzech dogrywek, ale też grali mecz z osłabionym finalistą, też na wyjeżdzie i też mieli rywali na talerzu. Różnica jest taka, że Suns nadgryżli Lakers, a Grizzlies po prostu zjedli Boston Celtics. Marc Gasol (z lewej) tak się obżarł w końcówce, że z przejedzenia przysnął.
Grizzlies - 40-32. Suns - 36-34. Suns grają jeszcze m.in. z Chicago Bulls, Dallas Mavericks (dwa razy) i San Antonio Spurs (też dwa razy). Pisałem w PS, że potrzebują cudów do awansu. Nic się nie zmienia w tej kwestii.
We wtorek wszyscy zachwycaliśmy się znakomitym meczem Marcina Gortata przeciwko Los Angeles Lakers. 24 punkty, 16 zbiórek, świetna obrona przeciwko Pauowi Gasolowi. Trzy dogrywki, olbrzymie emocje, mnóstwo heroicznej wręcz walki ze strony Suns, ale na usta/klawiaturę ciśnie się: i co z tego?

Grizzlies - 40-32. Suns - 36-34. Suns grają jeszcze m.in. z Chicago Bulls, Dallas Mavericks (dwa razy) i San Antonio Spurs (też dwa razy). Pisałem w PS, że potrzebują cudów do awansu. Nic się nie zmienia w tej kwestii.
Etykiety:
Boston Celtics,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
Memphis Grizzlies,
NBA,
Phoenix Suns
wtorek, 15 marca 2011
Iverson zaszalał w Los Angeles
Po prostu nie mogłem wybrać innego spotkania z dwóch powodów: jestem kibicem 76ers, a Allen Iverson jest moim ulubionym zawodnikiem. Dlatego zdecydowałem się na chyba jedyny moment w karierze tego gracza, w którym można było realnie pomyśleć, że zdobędzie mistrzostwo.
Współautor bloga czwarta-kwarta.com Kamil Timoszuk wpadł na ciekawy pomysł. Prosi osoby piszące o koszykówce o wskazanie jednego, szczególnie pamiętnego dla nich meczu. On, w miarę możliwości, udostępnia nagranie ze swojego bogatego archiwum i spotkanie już za kilka/kilkanaście (w zależności od prędkości łącza internetowego) godzin można mieć na swoim dysku.
Bez wahania zdecydowałem się na pierwszy mecz finału 2001 pomiędzy Los Angeles Lakers a Philadelphia 76ers. Szóstki wygrały 107:101, a Allen Iverson rzucił 48 punktów. Moje uzasadnienie można przeczytać tutaj, a mecz ściągnąć stąd.
Etykiety:
Allen Iverson,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
Philadelphia 76ers
piątek, 11 marca 2011
Wystarczyło, że zabrali piłkę LeBronowi...
Teraz już wiemy, co powinien robić LeBron w końcówkach spotkań. Stawiać zasłony - napisał J.A. Adande z ESPN na swoim Twitterze po meczu Miami Heat z Los Angeles Lakers.
Heat wygrywając 94:88 przerwali serie pięciu swoich porażek i ośmiu wygranych Lakers. Czemu i komu zawdzięczają swoją metamorfozę po fatalnych porażkach z New York Knicks, Orlando Magic, San Antonio Spurs, Chicago Bulls i Portland Trail Blazers? Złośliwym żartem można stwierdzić, że tym razem po prostu nie wypracowali sobie we wczesnej fazie meczu kilkunastopunktowej przewagi, którą mogliby potem stracić.
A już zupełnie poważnie to niech was nie zmyli play-by-play i bardzo ważne punkty LeBrona Jamesa w meczu przy remisie 88:88. To "tylko" wsad z kontry po przechwycie i podaniu Dwyane'a Wade'a. Trener Erik Spoelstra przemyślał ostatnie kilka przegranych końcówek i zabrał główną rolę LeBronowi dając ją Wade'owi. I to mimo np. buzzer-beaterów LeBrona na koniec drugiej i trzeciej kwarty. W ostatnich pięciu minutach ani razu LBJ nie był gościem z piłką w rękach rozprowadzającym akcję. Oczywiście nie oznacza to, że w ogóle do niego nie trafiała. Ale chyba nawet sam James stwierdził, że może lepiej zaufać komuś innemu, bo w jednej z ostatnich akcji po zbiórce w obronie już wyprowadzał atak, już był jedną nogą pod drugim koszem, gdy dogoniła go myśl "hej, tym razem to miał być mecz Wade'a". I oddał pokornie piłkę. W ostatniej minucie przy wyniku 90:88 Wade dostał zasłonę od LeBrona, oszukał Kobego Bryanta idąc w drugą stronę i wykonał najważniejsze trafienie wieczoru.
Wade potem wkozłował piłkę w aut, ale Lakers nie mogli już odrobić strat, bo Kobe Bryant był w "killing mode" tylko przez pierwsze cztery minuty spotkania (10 pkt, 4/4 z gry) i minutę w czwartej kwarcie, gdzie trafił dwie niesamowite "trójki" doprowadzając do remisu. Wcześniej i póżniej miał skuteczność 2/15 z gry.
Heat dużo zawdzięczają wsparciu zawodników drugiego i trzeciego planu. Ich ławka wygrała z ławką Lakers 22:16, co w tym przypadku jest wielkim wynikiem. Mike Miller miał swoje kilka minut w drugiej kwarcie, gdy rzucił 11 punktów. Żydrunas Ilgauskas zaliczył dwie dobitki, Mario Chalmers trafił trzy trójki w pierwszej części, a Mike Bibby dwie w czwartej. Szkoda, że nie prawie ma już miejsca w rotacji (31 minut w sumie w ostatnich pięciu meczach) dla Jamesa Jonesa, ale jeśli Miller będzie grał tak jak przeciwko Lakers, to JJ chyba może spokojnie siedzieć na ławce rezerwowych. Tyle tylko, że Miller gra tak rzadko. Z drugiej strony - gdzieś wypadałoby jeszcze "upchnąć" Eddiego House'a. Wychodzi na to, że Heat mają problem bogactwa.
Wade miał znakomitą końcówkę (wliczając w to obronę na Bryancie), LBJ mimo odsunięcia na bok w czwartej kwarcie i mimo drapieżnego Rona Artesta uzbierał niemal triple-double (19-8-9), ale królem wielkiej trójki był Chris Bosh. Narzekania jednak się opłacają. Bosh mówił ostatnio, że rzadko dostaje piłkę na post-upie i tym razem dostawał aż za często. W jednej z akcji "zawiesił się" na kilka sekund, jakby nie wiedząc, co się w takiej sytuacji robi. Nie ma co się dziwić, ostatnimi czasy jego gra to głównie jumpery z półdystansu. Teraz koledzy dokarmiali go aż miło. Efekt - 24 punkty, 9 zbiórek i wygrana. Z takim Boshem nie jestem przekonany, czy w postaci Paua Gasola Lakers mają w tej parze przewagę na czwórce.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Heat mają nadal fatalny bilans z czołówką ligi, ale 2-0 z Lakers. I jeśli te drużyny spotkają się w finale (to dla wielu osób nadal najbardziej prawdopodobny scenariusz) to Phil Jackson będzie miał o czym myśleć.
Heat wygrywając 94:88 przerwali serie pięciu swoich porażek i ośmiu wygranych Lakers. Czemu i komu zawdzięczają swoją metamorfozę po fatalnych porażkach z New York Knicks, Orlando Magic, San Antonio Spurs, Chicago Bulls i Portland Trail Blazers? Złośliwym żartem można stwierdzić, że tym razem po prostu nie wypracowali sobie we wczesnej fazie meczu kilkunastopunktowej przewagi, którą mogliby potem stracić.

Wade potem wkozłował piłkę w aut, ale Lakers nie mogli już odrobić strat, bo Kobe Bryant był w "killing mode" tylko przez pierwsze cztery minuty spotkania (10 pkt, 4/4 z gry) i minutę w czwartej kwarcie, gdzie trafił dwie niesamowite "trójki" doprowadzając do remisu. Wcześniej i póżniej miał skuteczność 2/15 z gry.
Heat dużo zawdzięczają wsparciu zawodników drugiego i trzeciego planu. Ich ławka wygrała z ławką Lakers 22:16, co w tym przypadku jest wielkim wynikiem. Mike Miller miał swoje kilka minut w drugiej kwarcie, gdy rzucił 11 punktów. Żydrunas Ilgauskas zaliczył dwie dobitki, Mario Chalmers trafił trzy trójki w pierwszej części, a Mike Bibby dwie w czwartej. Szkoda, że nie prawie ma już miejsca w rotacji (31 minut w sumie w ostatnich pięciu meczach) dla Jamesa Jonesa, ale jeśli Miller będzie grał tak jak przeciwko Lakers, to JJ chyba może spokojnie siedzieć na ławce rezerwowych. Tyle tylko, że Miller gra tak rzadko. Z drugiej strony - gdzieś wypadałoby jeszcze "upchnąć" Eddiego House'a. Wychodzi na to, że Heat mają problem bogactwa.
Wade miał znakomitą końcówkę (wliczając w to obronę na Bryancie), LBJ mimo odsunięcia na bok w czwartej kwarcie i mimo drapieżnego Rona Artesta uzbierał niemal triple-double (19-8-9), ale królem wielkiej trójki był Chris Bosh. Narzekania jednak się opłacają. Bosh mówił ostatnio, że rzadko dostaje piłkę na post-upie i tym razem dostawał aż za często. W jednej z akcji "zawiesił się" na kilka sekund, jakby nie wiedząc, co się w takiej sytuacji robi. Nie ma co się dziwić, ostatnimi czasy jego gra to głównie jumpery z półdystansu. Teraz koledzy dokarmiali go aż miło. Efekt - 24 punkty, 9 zbiórek i wygrana. Z takim Boshem nie jestem przekonany, czy w postaci Paua Gasola Lakers mają w tej parze przewagę na czwórce.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Heat mają nadal fatalny bilans z czołówką ligi, ale 2-0 z Lakers. I jeśli te drużyny spotkają się w finale (to dla wielu osób nadal najbardziej prawdopodobny scenariusz) to Phil Jackson będzie miał o czym myśleć.
poniedziałek, 7 marca 2011
Artest jest na trybunach!
Jeśli Ron Artest jest na trybunach, to możemy się spodziewać czegoś niezwykłego. Tym razem obyło się bez takich ekscesów. Ron walcząc o piłkę podczas meczu z San Antonio Spurs wpadł na jednego z kibiców.
Pan Bob przyznał się potem w telewizji, że nie zapłacił ani grosza za te miejsca (widocznie dostał bilety w prezencie) i że kawa, którą wylał na niego Artest na szczęście nie była gorąca. A Artest ponoć na odchodne powiedział coś w stylu: “sorry, nie zauważyłem, że masz białą koszulę”.
Jeżeli to był najbardziej ekscytujący moment tego meczu, to najlepiej świadczy o całym spotkaniu. Obrońcy tytułu niespodziewanie znokautowali najlepszą drużynę ligi 99:83 prowadząc 34:13 po pierwszej kwarcie i 30-ma punktami w połowie trzeciej. Trener Spurs Gregg Popovich będzie miał o czym myśleć, jeśli obie ekipy spotkają się w play-offach.
Pan Bob przyznał się potem w telewizji, że nie zapłacił ani grosza za te miejsca (widocznie dostał bilety w prezencie) i że kawa, którą wylał na niego Artest na szczęście nie była gorąca. A Artest ponoć na odchodne powiedział coś w stylu: “sorry, nie zauważyłem, że masz białą koszulę”.
Jeżeli to był najbardziej ekscytujący moment tego meczu, to najlepiej świadczy o całym spotkaniu. Obrońcy tytułu niespodziewanie znokautowali najlepszą drużynę ligi 99:83 prowadząc 34:13 po pierwszej kwarcie i 30-ma punktami w połowie trzeciej. Trener Spurs Gregg Popovich będzie miał o czym myśleć, jeśli obie ekipy spotkają się w play-offach.
Etykiety:
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
Ron Artest,
San Antonio Spurs
sobota, 5 marca 2011
Filmowa rywalizacja NBA i Euroligi
Podczas ubiegłorocznych finałów NBA przygotowała serię mini-movies pokazujących mecze od zupełnie innej strony, przedstawiających widowisko sportowe także przed i po. Widz czuje się niczym w trakcie filmu rodem z Hollywood. Pomysł ten powtórzono podczas Weekendu Gwiazd w Los Angeles. Euroliga nie chce być gorsza i także zaproponowała kibicom relacje z meczów zawierające ujęcia zza kulis.
Tyle podobieństw.
A różnice?
NBA (mecz 2. finałów 2010):
Euroliga (mecz Lietuvos Rytas Wilno - Caja Laboral Vitoria o awans do Top 16 2011):
Produkcja Euroligi jest o połowę krótsza, co moim zdaniem daje jej przewagę. Według różnych poradników (np. tego) przeciętny internauta jest w stanie skupić swoją uwagę przez trzy minuty, czasem mówi się o pięciu. Ponad sześć minut mini-movie NBA nawet dla fanatyka jest zbyt dużą dawką. Sam się o tym przekonałem, bo faktycznie około 4.-5. minuty miałem już ochotę przewinąć do końca albo obejrzeć "jednym okiem" otwierając obok inną stronę.
To jedyna różnica (choć bardzo ważna) na korzyść Euroligi. Poza tym NBA bije konkurencję na głowę, co zresztą nie powinno nikogo dziwić. Film zza oceanu zaczyna się od przypomnienia poprzedniego starcia, a póżniej pokazuje nam losy zawodników od treningów przedmeczowych do odjazdu autokaru spod hali. W europejskim zaczynamy od przedstawienia sytuacji i miasta, potem drużyny przyjeżdżają na mecz, a... film urywa się kilka sekund po końcowej syrenie. Nie ma reakcji pomeczowych, ujęć z szatni, konferencji prasowej.
Kolejna kwestia - spiker. W klipie NBA praktycznie go nie ma, w euroligowym jest cały czas. Rozumiem jednak, że NBA wychodzi z założenia, że to klip dla prawdziwych pasjonatów tej ligi, którzy wiedzą o co chodzi i co to za mecz (chociaż i tak jest wprowadzenie z aktualną sytuacją w serii). Z Euroligą nie jest tak łatwo. Oczywiście stawka akurat tych spotkań jest różna, ale myślę, że gdyby zrobić sondę wśród kibiców koszykówki i zadać dwa pytania (o co grali Celtics i Lakers w czerwcu 2010 oraz o co grali Barcelona i Olympiakos w maju 2010, obie pary to finaliści), to w pierwszym przypadku byłoby 100% poprawnych odpowiedzi, w drugim niekoniecznie.
Przedstawienie wydarzeń w trakcie meczu. W NBA mamy akcje w zwolnionym tempie, różne ujęcia kamery, niewidywane podczas relacji w telewizji ujęcia fanów. W Eurolidze tak naprawdę jest to zwykły "recap", skrót meczu przedstawiający to, co się wydarzyło. W tej części brakuje dawkowania emocji, co całkiem nieżle udaje się przez połowę filmu z Wilna.
Doceniam ideę działu marketingu Euroligi, cieszę się, że ktoś sięga po najlepsze wzorce, ale czuję mały niedosyt z powodu zakończenia.
Będzie za to pozytyw na koniec wpisu. Polacy wcale nie są dużo gorsi od Hiszpanów (?) z Euroligi. Asseco Prokom Gdynia też produkuje swoje filmy, które mają nieco inny charakter (bo są skoncentrowane na jednej drużynie), ale również pozwalają nam dostać się za drzwi szatni. Z tegorocznych najbardziej podobał mi się ten z Vitorii, którego niestety nie ma (jeszcze?) na klubowym kanale na youtubie.
P.S.
Zapomniałbym - najważniejszym plusem filmu Euroligi jest David Logan z wielkimi słuchawkami. I niech ktoś jeszcze powie, że zmienił się po zrobieniu kariery w Europie. Oto Logan na początku gry w Turowie Zgorzelec:
Tyle podobieństw.
A różnice?
NBA (mecz 2. finałów 2010):
Euroliga (mecz Lietuvos Rytas Wilno - Caja Laboral Vitoria o awans do Top 16 2011):
Produkcja Euroligi jest o połowę krótsza, co moim zdaniem daje jej przewagę. Według różnych poradników (np. tego) przeciętny internauta jest w stanie skupić swoją uwagę przez trzy minuty, czasem mówi się o pięciu. Ponad sześć minut mini-movie NBA nawet dla fanatyka jest zbyt dużą dawką. Sam się o tym przekonałem, bo faktycznie około 4.-5. minuty miałem już ochotę przewinąć do końca albo obejrzeć "jednym okiem" otwierając obok inną stronę.
To jedyna różnica (choć bardzo ważna) na korzyść Euroligi. Poza tym NBA bije konkurencję na głowę, co zresztą nie powinno nikogo dziwić. Film zza oceanu zaczyna się od przypomnienia poprzedniego starcia, a póżniej pokazuje nam losy zawodników od treningów przedmeczowych do odjazdu autokaru spod hali. W europejskim zaczynamy od przedstawienia sytuacji i miasta, potem drużyny przyjeżdżają na mecz, a... film urywa się kilka sekund po końcowej syrenie. Nie ma reakcji pomeczowych, ujęć z szatni, konferencji prasowej.
Kolejna kwestia - spiker. W klipie NBA praktycznie go nie ma, w euroligowym jest cały czas. Rozumiem jednak, że NBA wychodzi z założenia, że to klip dla prawdziwych pasjonatów tej ligi, którzy wiedzą o co chodzi i co to za mecz (chociaż i tak jest wprowadzenie z aktualną sytuacją w serii). Z Euroligą nie jest tak łatwo. Oczywiście stawka akurat tych spotkań jest różna, ale myślę, że gdyby zrobić sondę wśród kibiców koszykówki i zadać dwa pytania (o co grali Celtics i Lakers w czerwcu 2010 oraz o co grali Barcelona i Olympiakos w maju 2010, obie pary to finaliści), to w pierwszym przypadku byłoby 100% poprawnych odpowiedzi, w drugim niekoniecznie.
Przedstawienie wydarzeń w trakcie meczu. W NBA mamy akcje w zwolnionym tempie, różne ujęcia kamery, niewidywane podczas relacji w telewizji ujęcia fanów. W Eurolidze tak naprawdę jest to zwykły "recap", skrót meczu przedstawiający to, co się wydarzyło. W tej części brakuje dawkowania emocji, co całkiem nieżle udaje się przez połowę filmu z Wilna.
Doceniam ideę działu marketingu Euroligi, cieszę się, że ktoś sięga po najlepsze wzorce, ale czuję mały niedosyt z powodu zakończenia.
Będzie za to pozytyw na koniec wpisu. Polacy wcale nie są dużo gorsi od Hiszpanów (?) z Euroligi. Asseco Prokom Gdynia też produkuje swoje filmy, które mają nieco inny charakter (bo są skoncentrowane na jednej drużynie), ale również pozwalają nam dostać się za drzwi szatni. Z tegorocznych najbardziej podobał mi się ten z Vitorii, którego niestety nie ma (jeszcze?) na klubowym kanale na youtubie.
P.S.
Zapomniałbym - najważniejszym plusem filmu Euroligi jest David Logan z wielkimi słuchawkami. I niech ktoś jeszcze powie, że zmienił się po zrobieniu kariery w Europie. Oto Logan na początku gry w Turowie Zgorzelec:
poniedziałek, 21 lutego 2011
Bryant jak Griffin?
Home court advantage to coś bardzo ważnego. Również podczas Weekendu Gwiazd NBA. Przynajmniej w Los Angeles. W sobotę Blake Griffin z miejscowych Clippers wygrał konkurs wsadów, chociaż byli lepsi. W niedzielę Kobe Bryant z miejscowych Lakers został wybrany MVP, chociaż można mieć wątpliwości, czy nagroda nie należała się komuś innemu.
W przeciwieństwie do soboty sprawa nie jest tak oczywista. Ale spójrzmy na fakty. Bryant zdobył 37 punktów i miał 14 zbiórek. Większość punktów (by nie powiedzieć wszystkie) rzucił jednak w radosnej bieganinie, która trwała przez trzy kwarty. Nie miałbym nic przeciwko tytułowi MVP za taki występ, gdyby nie zacięta końcówka. Emocje na koniec to zasługa LeBrona Jamesa (drugie w historii triple-double w historii Meczu Gwiazd NBA), który nie tylko postawą na boisku, ale także przemowami poprowadził pogoń Wschodu. Nie udało się doścignąć Zachodu, bo w rolę go-to-guya wcielił się Kevin Durant. Gdzie był wtedy Kobe?
W przeciwieństwie do soboty sprawa nie jest tak oczywista. Ale spójrzmy na fakty. Bryant zdobył 37 punktów i miał 14 zbiórek. Większość punktów (by nie powiedzieć wszystkie) rzucił jednak w radosnej bieganinie, która trwała przez trzy kwarty. Nie miałbym nic przeciwko tytułowi MVP za taki występ, gdyby nie zacięta końcówka. Emocje na koniec to zasługa LeBrona Jamesa (drugie w historii triple-double w historii Meczu Gwiazd NBA), który nie tylko postawą na boisku, ale także przemowami poprowadził pogoń Wschodu. Nie udało się doścignąć Zachodu, bo w rolę go-to-guya wcielił się Kevin Durant. Gdzie był wtedy Kobe?
Etykiety:
Kobe Bryant,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
NBA All Star Game
sobota, 19 czerwca 2010
Lekko skisła wisienka na finałowym torcie
Tegoroczny finał NBA był (jako całość) najlepszy w XXI wieku obok finału z 2006 roku pomiędzy Miami Heat i Dallas Mavericks, ale ostatni mecz Lakers i Celtics jednak zawiódł.
I nie chodzi tu o porażkę Celtics, którym sprzyjałem, ale o obraz gry w tym spotkaniu. Póżniejszy MVP rzucający w kant tablicy? Nieco ponad 20% skuteczności póżniejszego mistrza przez trzy kwarty? Straty, pudła, dziesiątki "bezpańskich" piłek. Nie tego oczekiwałem po Game Seven i nie tego chciałem w najważniejszym koszykarskim wydarzeniu tego sezonu. Cóż, najwyraźniej stawka spotkaniu potrafi sparaliżować nawet Kobego Bryanta i Raya Allena.
Nawet z takiego "błotnego" widowiska można jednak zrobić pasjonujący film. Walka, walka, jeszcze raz walka. Owszem lubimy walkę.Ba! Kochamy walkę! Ale lubimy też, gdy czasem ktoś jednak trafi do kosza.
Finały przeszły do historii, ale na pewno zostaną zapamiętane. Nie tylko dlatego, że jak słusznie zauważył Supergigant Kobe jest jednym z najgorszych MVP w historii. Także dlatego, że każdy mecz - co niespotykane - miał innego bohatera.
Mecz numer 1 - Kobe Bryant
Mecz numer 2 - Ray Allen/Rajon Rondo (jak kto woli)
Mecz numer 3 - Derek Fisher
Mecz numer 4 - Glen Davis
Mecz numer 5 - Paul Pierce
Mecz numer 6 - Pau Gasol
Mecz numer 7 - Ron Artest
Pamiętacie taką sytuację? Ja nie.
A na koniec Ron zwariował :-)
czwartek, 17 czerwca 2010
Siedem łyków statystyki przed game seven
Po tak zmiennej serii w finale NBA trudno przewidzieć, co stanie się w decydującym siódmym spotkaniu Los Angeles Lakers - Boston Celtics. Oddajmy więc głos statystykom.
1. Z dotychczasowych 16 meczów numer 7 w finale 13 wygrali gospodarze. Punkt dla Lakers.
2. Dwa z tych wyjazdowych triumfów w meczu numer 7 to robota Celtics. Ich cały bilans w "siódemkach" - 7-0. Punkt dla Celtics.
3. Cytat z forum basketa: "Kiedy w finale spotykali sie Boston z LA w roku, w ktorym odbywal sie Mundial czyli 62 i 66 to po 5 meczach zawsze bylo 3-2 dla Bostonu. G6 wygrywali Lakersi, a G7 juz znowu Boston. Teraz mamy 3-2 dla Bostonu i wygrana w szostym meczu LAL." Punkt dla Celtics.
4. Dwie osoby z obozów finalistów przeżyły w swojej karierze finałowe mecze numer 7. W 1994 roku trener Celtics "Doc" Rivers był w składzie New York Knicks (ale w play-off nie grał), którzy ulegli Houston Rockets. W 2004 roku Rasheed Wallace (teraz Celtics, wtedy Detroit Pistons) przegrał takie spotkanie z San Antonio Spurs. Punkt dla Lakers.
5. Do tej pory mecz numer 7 w play-offach dwukrotnie odbył się w Staples Center. W 2002 roku Lakers pokonali Sacramento Kings w finale konferencji, a rok temu w półfinale konferencji Houston Rockets. Punkt dla Lakers.
6. Mecz odbędzie się w czwartek. Bilans Lakers w czwartki w tych play-offach - 2-2. Bilans Celtics - 2-1. Punkt dla Celtics.
7. Z Kevinem Garnettem w składzie Boston Celtics nie przegrali jeszcze serii play-off. Rok temu był kontuzjowany. Punkt dla Celtics.
Bilans: 4-3 dla Celtics.
A na potrzeby naszego medialnego typowania - 107:105 dla Celtics. Po dwóch dogrywkach, a co tam!
Etykiety:
Boston Celtics,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
NBA finals,
NBA play-off
piątek, 11 czerwca 2010
Osioł Robinson
Davis asked about Nate jumping on his back during celebration: Davis: "You were on my back?" Robinson: "We're like Shrek and donkey."
Glen Davis z małym wsparciem Nate'a Robinsona wygrali czwarty mecz finału NBA dla Boston Celtics. 96:89 i znowu ktoś inny był najlepszym graczem Celtów.
Mecz numer 1 - Paul Pierce. Mecz numer 2 - Rajon Rondo/Ray Allen (dyskusyjne). Mecz numer 3 - Kevin Garnett. Mecz numer 4 - Glen Davis. Dla porównania w zespole Los Angeles Lakers kolejno: Kobe Bryant, Kobe Bryant/Pau Gasol, Kobe Bryant/Derek Fisher i, zaskoczenie, Kobe Bryant.
To dlatego w serii jest 2-2 mimo, że Ray Allen przespał trzy mecze, a Pierce i Garnett po dwa.
Etykiety:
Boston Celtics,
Glen Davis,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
Nate Robinson,
NBA,
NBA finals,
NBA play-off
środa, 9 czerwca 2010
How big is the Fish?
Tytuł to zmieniona wersja tytułu piosenki Scootera. W zasadzie po wczorajszym meczu możnaby go nie zmieniać i zadać pytanie: How much is the Fish? (ile kosztuje Fish?). Odpowiedź trenera Los Angeles Lakers Phila Jacksona brzmiałaby zapewne: nie stać cię, panie Scooter.
11 punktów w czwartej kwarcie, w tym ta akcja 2+1 w ostatniej minucie. 91:84 dla Jeziorowców i 2-1 w finale.
Derek Fisher po raz n-ty okazał się bohaterem Lakers. Tak, jak rok temu w finale przeciwko Orlando Magic, tak, jak kiedyś, gdy miał 0.4 sekundy, by pokonać San Antonio Spurs. Tak, jak w kilku innych przypadkach. Fenomen “Big Fisha” najlepiej pokazuje, że nie zawsze umiejętności czysto sportowe są najważniejsze. Wczoraj - jeszcze zanim Fisher przejął kontrolę nad meczem – zastanawiałem się w ilu zespołach NBA miałby miejsce w pierwszej piątce. W niewielu. Rzecz jasna w niewielu jest też rzucający obrońca, który dostarcza 20-25 punktów na mecz jak Kobe Bryant. W play-offach chyba nie było gorszego startującego rozgrywającego od Fishera. Może ewentualnie Raymond Felton z Charlotte Bobcats. Fisher nie jest jednak jednym z the best, ale jest jednym z the greatest.
Między innymi dlatego:
Etykiety:
Boston Celtics,
Derek Fisher,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
NBA finals,
NBA play-off
poniedziałek, 7 czerwca 2010
Człowiek z idealnym rzutem
“Ray Allen to jest gość. Zawsze powtarzam na treningach, że to jedyny człowiek na Ziemi, który ma technicznie idealny rzut do kosza.” - napisał mój znajomy trener na Twitterze po drugim meczu Los Angeles Lakers - Boston Celtics.
Niech nie obrażą się Reggie Miller, Peja Stojaković, Andrzej Pluta, Wadim Czeczuro, Łukasz Cegliński, a nawet Michael Jordan (wymieniam go tylko dlatego, że wiem od wspólnych znajomych, iż Mike czytuje mojego bloga). Ray Allen ma najbardziej “miękką kiść”, jaką widziałem za mojego żywota. Amerykanie mówią na to “sweet touch”. Sweet to słodki i dlatego pseudonim koszykarza Celtics pasuje tutaj idealnie. Sugar Ray (sugar czyli cukier) nie pochodzi jednak od jego “sweet touch”, tylko zostało odziedziczone po słynnym bokserze. Większości zapewne przyjdzie na myśl Ray Leonard, ale pierwszym, który “powiązał’ ksywkę Sugar z imieniem Ray był walczący w latach 50-tych niejaki Ray Robinson. Ok, przyznaję się. Wyczytałem to dopiero 15 minut temu.
Niezależnie od pochodzenia swojego pseudonimu Ray Allen wraz ze swoim rzutem zasługuje na podziw. Nie posunę się tak dlatego, by nagle stwierdzić, że jest moim ulubionym graczem, co wyczytałem dzisiaj w kilku różnych miejscach we wpisach spod klawiatur kilku różnych osób, których o to nie podejrzewałem. Nie jest, ale za wczoraj - szacunek.
Tak wyglądał poprzedni rekord trójek w jednej połowie meczu finałowego. Michael Jordan, 6 razy vs. Portland Trail Blazers, 1992 rok i wzruszenie ramionami: “panowie, chciałbym spudłować, ale nie umiem”.
Tak wygląda obecny rekord. Ray Allen, 7 razy vs. Los Angeles Lakers, 2010 rok.
Allen trafił siedem kolejnych rzutów w pierwszej połowie meczu w Staples Center, a ostatecznie Celtics wygrali 103:94 i jest 1-1 w serii.
W połowie rundy zasadniczej wydawało mi się, że nic już z tego Bostonu nie będzie, a Ray już nie wróci do najwyższej formy. Myliłem się. Z takim rzutem jest jak z jazdą na rowerze - nigdy się nie zapomina.
Etykiety:
Boston Celtics,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
Michael Jordan,
NBA,
NBA finals,
NBA play-off,
Ray Allen
czwartek, 3 czerwca 2010
Lakers - Celtics jak marzenie
Los Angeles Lakers czy Boston Celtics?
Przepraszam LeBrona Jamesa, ale taki finał NBA jest jak marzenie. 32 tytuły w sumie. Mistrz z 2008 roku kontra mistrz z 2009 roku. Rewanż za finał sprzed dwóch lat. Dwie gwiazdy Lakers kontra cztery gwiazdy Celtics. Kobe Bryant i Rajon Rondo w życiowej dyspozycji, Kevin Garnett zdrowy, a Andrew Bynum zdrowszy niż w 2008. Niesamowita metamorfoza Celtów w fazie play-off. Prawdopodobnie najlepszy ofensywnie silny skrzydłowy (i jednocześnie środkowy) w lidze Pau Gasol kontra najlepszy obrońca na tej pozycji Kevin Garnett. Jeden z dwóch najlepszych (o ile nie najlepszy) graczy w lidze, czyli Bryant kontra najlepszy typowy shooter Ray Allen po odnalezieniu szesnastej młodości. Najlepszy obwodowy defensor w lidze Ron Artest kontra jeden z czterech najlepszych niskich skrzydłowych w lidze Paul Pierce. Big time scorers Derek Fisher oraz Rasheed Wallace. Phil Jackson w drodze po jedenasty pierścień. Rewanż za konkurs wsadów, czyli Shannon Brown i Nate Robinson. Czwarte finały DJ-a Mbengi. (he he) Siódmy finał Bryanta walczącego o piąty tytuł.
Wątków, którymi można się zająć przy okazji tej rywalizacji jest tak dużo, że nie wiadomo od czego zacząć. Nie będę silił się na analizy, bo znalazłem na ESPN prawdziwą perełkę, której przy omawianiu starć z Celtics i Lakers trudno dorównać. Długi, ale niesamowicie wciągający tekst Billa Simmonsa - wklejam na końcu tej notki. I dorzucam skromną zapowiedź ze statystykami i wideo (w tym finał 2008) z PolskiegoKosza oraz krótką notkę z przyłapanym przez kolegę Nate’em Robinsonem.
Dwa lata temu do obu drużyn miałem stosunek obojętny, co przełożyło się a) na zainteresowanie finałem, b) emocje. Teraz do tego nie dopuszczę. Go Celtics, go Rondo!
Typ? Najtrudniejszy z dotychczasowych par w play-offach. Nie wszystkie z czternastu dotychczasowych rywalizacji dobrze wytypowałem, ale we wszystkich nie miałem większych wątpliwości z wskazaniem faworyta, chociaż potem parę razy (Mavericks - Spurs, Spurs - Suns) się na tym mocno przejechałem. Teraz patrząc na zestaw finalistów nie mam pierwszego skojarzenia, że wygrają ci czy tamci. Ale skoro już zaczęliśmy rywalizację typerską to jakoś postawić trzeba. I jestem w kropce - chcąc wyprzedzić Łukasza Ceglińskiego i Piotra Szeleszczuka muszę typować inaczej niż oni. A coś mi mówi, że wygrają Celtics 4:3, a MVP finałów zostanie Rescue Ranger Rajon Rondo... Jeśli tak będzie - pozostanie mi satysfakcja.
Oficjalnie i na potrzeby zabawy: 4:3 dla Lakers. Czarna Mamba też ma swój urok.
Maybe it wasn't shocking that "Hot Tub Time Machine" became a surprise hit, but did you ever imagine it would set the tone for an entire year? Just this month, Hollywood is releasing movies called "The A-Team" and "The Karate Kid"; MTV is preparing a "Teen Wolf" series; Hulk Hogan and Ric Flair might wrestle soon; Bruce Springsteen is rumored to be playing another Super Bowl halftime show; Michael Jackson's concert special is available on pay-per-view; Eddie Murphy is hitting comedy clubs to test material for another stand-up tour; and the Celtics and Lakers are playing in another NBA Finals.
In other words, it's great to be back in the mid-'80s again. And if it leads to a studio asking Josh Holloway to bring back Sonny Crockett in a "Miami Vice" TV pilot, it will have all been worth it. For now, we'll have to settle for two weeks of Celtics-Lakers battles that could end up being remembered as one of the best Finals ever.
It's a dirty secret, but the Finals usually aren't very good. The last entertaining start-to-finish series of the past two decades? Pacers-Lakers in 2000. The best start-to-finish series? Suns-Bulls in 1993. Number of Finals since 1990 in which you said to yourself heading into Game 6, "I have absolutely no idea who will win this series"? Just three: 1994 (Knicks-Rockets), 1998 (Bulls-Jazz) and 2005 (Spurs-Pistons). The last phenomenal individual performance? Just one since Tim Duncan's near quadruple-double to close out the 2003 Finals (Dwyane Wade in 2006). The most evenly matched Finals between really good teams? Probably 1993 (unless you wanted to talk me into 2000). The Finals with the most amount of bad blood festering between the teams and between the fan bases before Game 1? Good Lord, we'd have to go back to 1988 (Pistons-Lakers) for that one.
Quick story: I went to the Dodgers game Monday night. Attending a Dodgers game is like climbing into a "Mad Men" episode -- old-school venue, gorgeous landscape, nice weather, stripped-down game presentation -- and I always expect the fans to be wearing fedoras, smoking Marlboro Reds and eating food with tons of bacon on it. It's an extremely supportive, loyal, mellow crowd. So to hear them suddenly start booing like a 1970s WWF crowd that just saw the Iron Sheik … I mean, it's pretty jarring. That happened in two random moments in Monday's game. The offending culprits? Two different fans wearing green Celtics shirts and sitting near home plate; they made the mistake of simply walking up the aisle to get drinks.
BOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!
Just the sight of these guys made Dodgers fans furious. Again, no small feat. That's when I realized how much has changed since 2008: It's not just that Boston embarrassed the Lakers in Game 4 (the 25-point comeback) or blew them out of the building in the deciding game (131-92) or that local product Paul Pierce climbed out of a wheelchair to save Game 1 (for some reason, that moment drives Lakers fans absolutely insane) or even that their hero Kobe struggled so mightily that they quickly agreed to pretend his entire stink bomb never happened (as they did after the 2004 Finals). We've had some time to let this rejuvenated rivalry breathe again.
Think about the whirlwind setup for 2008: Boston's nucleus was hastily whipped together the previous summer, and the Lakers came together only that February after the Pau Gasol hijacking. The Finals were like a microwave pizza we threw in for four minutes, then quickly chowed down. This one feels more like a prepared meal. The teams know each other now. There will be no strategic surprises along the lines of Phoenix's gimmicky zone. The fan bases worked up a healthy amount of mutual bad blood -- really, these are the only two Eastern/Western conference franchises that loathe each other to this degree -- and even the media have gotten involved, as we witnessed earlier this week when an L.A. Times columnist incredibly mocked Paul Pierce for nearly getting stabbed to death in 2000.
During the Athletics-Red Sox game Tuesday night, Boston's crowd chanted "BEAT L-A! BEAT L-A!" intermittently throughout the game; every time it happened, the TV cameras found two drunk guys wearing Celtics jerseys and belting out the chant like opera singers. The city is ready. Same for Los Angeles. It's just the 2008 champ and the 2009 champ playing for the 2010 title. Rubber match. If the Lakers win, it avenges 2008, gives L.A. the upper hand in basketball's longest rivalry and boosts Kobe historically to rarefied air (more on this in a second). If the Celtics win, Boston fans can play the "Your 2009 Title Is Now Meaningless," "We Own Kobe," "Our Starting Five Still Hasn't Lost A Series When Healthy" and "We're Still The Best NBA Franchise Ever" cards.
One other reason to love this series: It's basically the 2008 Finals all over again, only if you switched Ron Artest for Vlad Radmanovic, Nate Robinson for James Posey, Slightly Limping Andrew Bynum for Ronny Turiaf, Slightly Limping And Two Years Older Kevin Garnett for Kevin Garnett, and Quite Possibly The Best Point Guard Alive Rajon Rondo for Hit-Or-Miss Young Guy Rajon Rondo. Translation: major upgrade.
The crunch-time fives (Perkins, Garnett, Rondo, Pierce and Allen versus Gasol, Odom, Artest, Bryant and Fisher) are as loaded as for any Finals since 1993 (Barkley, Chambers, Majerle, Johnson and Ainge versus Jordan, Pippen, Grant, Paxson and Cartwright). The Celtics might have four Hall of Famers at varying points of their career; the Lakers have a top-10 all-timer, as well as the league's second-best big man (Gasol), most flexible forward (Odom) and best power perimeter defender (Artest). The ninth and 10th guys? Only one of the best low-post defenders in the league (Perkins) and someone who improbably has evolved into a mildly Horryian veteran who isn't afraid to take big shots (Fisher). There isn't a lemon out of the 10.
(Note: It's incredible that we're saying that about Fisher, who looked so washed-up in the regular season that I tried to get the nickname "Low Tide" going for him. Didn't take. Any Lakers fan who claims he knew Fisher would rally for the playoffs is lying. Same with the Celtics fans who said that about Rasheed "I Used The Regular Season To Begrudgingly Play Myself Into Reasonable Shape For The Playoffs, Season-Ticket Holders Be Damned" Wallace.)
I don't want to jinx it, but crap -- when you throw in the quality of Boston's bench, Bynum's X factor, the way L.A.'s backups play at home, the coaching staffs, the histories, the personalities, the contrast of styles, the fact that Sasha Vujacic has turned into such a villain that even his own fans openly hate him, the colors (the green and yellow always look great together) and the Russell-Bird-Magic-Kareem-Hondo-West-Baylor-Cousy shadow, it would be a major disappointment if this series didn't turn out to be memorable in some way.
Back to the contrast of styles: These teams are bad for each other. The Celtics are better than anyone at defending scorers, frustrating them at the perimeter, disguising their looks and knocking them down on every potentially free basket. Just ask Wade, LeBron and especially Vince Carter, who had post-traumatic stress disorder by Game 3. (It's part personnel and part Tom Thibodeau, the team's Belichickian assistant who will finally get hired as a head coach this summer.) The Celtics are also going to make Kobe play defense this series. (Either he takes Rondo or chases Ray Allen around double screens and moving picks for two weeks … which would be stupid, and a waste of his legs, which is why I think he'll be taking Rondo. Either way, he won't get to be a glorified DH the way he was against Utah and Phoenix. Also, you'll have point guards chasing around Allen. Win-win for Boston.) And they're going to try to beat up, intimidate and frustrate Gasol (which they did successfully in 2008).
On the flip side, the 2010 Lakers have Artest, who eats up herky-jerky high-post games and should prevent Pierce from going off the way he did in 2008. As a Celtics fan, I'm terrified of crunch time this series: Let's say Artest swallows up Pierce; let's say Rondo continues his trend of becoming passive in the last five minutes because he doesn't want to get fouled (the biggest hole in his game); and let's say Garnett's legs continue to look as tired as they looked in the Orlando series. Where are the Celtics getting points other than Allen? Every time I think about this series, I think about Boston's offense grinding down in the last five minutes. The other big advantage for the Lakers: home court. They're 28-3 in their past 31 home playoff games, and it's no secret that home cooking brings the best out of Kobe.
So that's the setup. I have no idea who will win and refuse to make a pick; I've been wrong about everything this playoffs, anyway. Let's talk about legacies. More than any recent Finals that I can remember, there's a historical bent to the various subplots and characters of this particular series. To wit …
THE GARNETT-ERA CELTICS
If they win the title, they would …
1. Join the 1978 Bullets (21-24 in their last 45 regular-season games) and 1995 Rockets (12-16 in their last 28) as one of the most improbable "where the hell did this come from?" NBA champs ever. The 2010 Celts went 26-24 in their last 50 regular-season games, were 3-7 in their last 10, and couldn't have looked more lifeless and discombobulated down the stretch. Believe me, I watched them all season. There were no signs of life. Fans were more depressed than whipped husbands walking out of a "Sex and the City 2" screening.
2. Become the all-time "Here's why you can never give up on a veteran team with a championship pedigree no matter how much they're sucking the life out of you" example. Please know that I have no regrets for ripping the Celtics in the regular season; they deserved every ounce of it. My father, a season-ticket holder since 1974, told me in April that it was one of the two worst regular seasons he ever paid for, along with the 1978-79 season (the one before Bird), just because he couldn't believe how many home games the team mailed in. Now that we're in the Finals? Dad says, "Yeah, paying for [all the mailed-in home games] was worth it. We're here, and that's all that matters. And it's clear now that we just needed to get healthy. Still, I don't know how that excuses Rasheed for needing six months to play himself into shape or hustle on a fast break." Good point. Regardless, I will never count out an old team again. You just never know.
3. Go down in history as the first team to wipe out the league's four best players in consecutive series (Wade, LeBron, Howard, then Kobe); a juggernaut that possibly could have three-peated had Garnett not injured his knee last season; and a two-time champ with four potential Hall of Famers (I know, Rondo has a loooooooooooooooooong way to go, but it's not an unreasonable statement), which, by the way, hasn't happened since the 1986 Celtics. So … yeah.
THE GASOL-ERA LAKERS
Three straight Finals appearances (only six teams have done that since 1970); two straight titles (hasn't happened since 2002); and, really, they'd be the favorites for next season, as well … unless LeBron goes to Chicago, brings Bosh with him and persuades Atlanta to sign-and-trade Joe Johnson for Luol Deng. (And only then.) And what if the Lakers won, then flipped Bynum to Toronto in a sign-and-trade for Bosh? Yikes.
DOC RIVERS
Coaches who won two or more NBA titles: Phil Jackson, Pat Riley, Gregg Popovich, Rudy Tomjanovich, Chuck Daly, K.C. Jones, Red Holzman, Tommy Heinsohn, Bill Russell, Red Auerbach, Alex Hannum, John Kundla. Did I ever think Doc could make this list when Rick Carlisle was coaching the pants off him in the 2005 playoffs, or when we were blowing 18 straight in 2007, or even when he was playing an 11-man rotation in Rounds 1 and 2 in 2008? No. To say the least. For the record, I think the Rivers/Thibodeau combo has been fantastic this spring: rotations, strategies, in-game timeouts, motivation, everything. I have no complaints. Never thought I would say that about a Doc Rivers-coached team.
PHIL JACKSON
If the Lakers win, 11 rings … two more than Auerbach. And he might have a $100 million, five-year offer waiting for him from Mutant Russian Mark Cuban for all we know.
KEVIN GARNETT
Limped around all season, looked washed-up, got his legs back for the playoffs, enjoyed a monster Cleveland series, then faded noticeably against Orlando. I have no idea what to expect from him in the Finals. None. But he hasn't gotten enough credit for reinventing himself in the playoffs as a complementary asset -- a little like Pippen on the 2000 Blazers, David Robinson on the 2003 Spurs or Karl Malone on the 2004 Lakers -- something I never thought his ego would allow. I had him ranked No. 21 in my NBA Hall of Fame Pyramid, with Barkley at No. 19 and Malone at No. 18. If he wins a second ring? I think he leapfrogs both of them.
PAU GASOL
His 2009 and 2010 playoff stats (39 games): 19.0 PPG, 10.9 RPG, 1.9 BPG, 58 percent FG. Let's say the Lakers win a second title and he holds his own against the Garnett/Wallace/Perkins/Davis big man armada. We'd have to throw him in the Great Championship Sidekicks Discussion: Maybe not on the Frazier/Pippen/McHale/2000-02 Kobe level, but definitely on the Worthy/Ginobili level. His willingness to give up shots/touches for the sake of the team -- but thrive anyway -- separates him from everyone else. I'll pass on the obligatory Chris Wallace potshot. Only because we're at capacity.
PAUL PIERCE
Blessed by the great Bob Ryan as the best one-on-one scorer in Celtics history, and with reason: He has played some transcendent playoff games, with Game 6 of the Orlando series being the latest addition to the list. His past three postseasons: 57 games, 20-6-4, 44 percent shooting, and he slowed LeBron down just enough in two series. I had him ranked No. 54 in my book; if he can score consistently on Artest and lead Boston to a second title, I'd have to bump him to the 44-47 range. A big "if." And by the way, the collective venom of Lakers fans toward Pierce will be one of the single best subplots of this series. Just wait until he gets belted on a drive at the Staples, goes to the ground and takes an extra 2-3 seconds to get up.
RON ARTEST
So much going on here, including …
1. His relationship with Kobe has become a mirror image of Jordan/Rodman in the mid-'90s: He's so deferential to Kobe, and so desperate to please him, that it's endearing and even a little comical. (I thought it was telling that, instead of sprinting toward his bench after his Game 5 buzzer-beater, Artest whirled around, found Kobe and jumped into his arms.) For everything bad Kobe ever brought to the Teammate Table (and there's been a ton of it), you can't discount the effect he has had on Artest, who lost some bulk, stopped caring about shots and became a defensive pit bull again.
2. If he shuts down Pierce, the Lakers win the title and he officially buries the Artest Melee. Well, unless you're a Pacers fan.
3. There isn't a Lakers fan who isn't abjectly terrified of (A) Artest taking a terrible shot at the worst possible time or (B) Artest melting down at the worst possible time. It's been an exhilarating ride for fans -- Artest never ceases to be interesting, and he has had some legitimately inspired moments, but if you've attended a big Lakers game this season, you'll notice a peculiar vibe any time he's dribbling, filling the lane on a fast break, toying with the idea of launching a 3 or arguing with an official -- it's a little like the vibe on the "MTV's 25 Lamest Videos" set right before Vanilla Ice sent everyone scattering with a baseball bat. And maybe we'll never reach the point that things are getting broken while Chris Kattan screams "No, Vanilla!" -- but the possibility exists.
4. I spent two hours with Artest in January when he was considering a reality show or documentary (ESPN was a potential suitor). He said a million things that fascinated me, but here was one of them: Last summer, he wanted to play with Cleveland, Detroit or the Lakers. Why? Because those three teams would have made for "the biggest story." (His words.) He reminded me of Mike Tyson and Allen Iverson in that he was painfully aware of how people perceived him. He understood the ramifications of the melee; he understood why it happened; and he felt as if he had had enough therapy, and done enough soul-searching, to make sure nothing like that would happen again.
At the same time, he enjoyed the notoriety and had no problem milking it for his own purposes. He wanted to play in Los Angeles because of Kobe, but also because that's where Hollywood is, and that's where the celebrities are, and really, he wanted to be a celebrity like them, just a famous guy on a famous team (and not The Guy Who Started The Melee). When he explained it, he didn't sound like a complete lunatic or an egomaniac. There was something innocent and, yes, sweet about his logic. You could say his goal as a Laker was to go from infamous to famous. And if the 2010 Lakers win the title, he will.
RAY ALLEN
Leapfrogged Reggie Miller on my Hall of Fame Pyramid with yet another underrated/efficient/clutch playoffs highlighted by Game 5 of the Cavs series (six 3s), and Game 1 (25 points) and Game 6 (consecutive third-quarter 3s that effectively iced the game) of the Orlando series. Considering the Celtics did everything but put him on Craigslist in February, calling his play a "resurgence" would be an understatement. If you're measuring 2010 NBA players simply by who terrifies opposing fans most when he's lining up an open shot in a tight playoff game, Kobe is first … and Ray Allen is second. At age 34. Relatively amazing. Throw in his rivalry with Kobe (they hate each other) and L.A.'s difficulty matching up with him and here's your long-shot Finals MVP bet (20-to-1).
DEREK FISHER
One more clutch shot in a big moment from upgrading from "Homeless Man's Robert Horry" to "Very Poor Man's Robert Horry."
RAJON RONDO
Put it this way: If the Celtics win the title and he's their best player, how can we not consider him to be the best point guard in the league? What's the point of having a season then?
I've already gushed enough about Rondo this spring, but there's one thing we haven't touched on in this space: his surging popularity in New England. Starting with the 2009 playoffs and carrying over to this regular season, when Rondo's electrifying play was the only reason to watch the Celtics, he quietly became the most popular player on an increasingly depressing team. Then they turned things around in the playoffs, Rondo went to another level in the Cleveland series, he clinched temporary icon status with the Cowens-like dive in Game 3, and his willingness to play in obvious pain (bad back, leg cramps) has made everyone who ever cared about this team immensely proud. He's a true Celtic. And potentially, one of the best we've ever had.
Now here's where it gets interesting. David Ortiz's star lost its luster in New England because of his declining play (although he's been scorching hot lately) and the alleged 2003 positive performance-enhancing drug test fiasco (unrecoverable to some degree). Tom Brady's star lost its luster -- just a little -- because more than a few locals feel as if marriage softened him, he has gone Hollywood, he has too much on his plate, he is too concerned about his image and he's not around Boston enough. (Note: All that crap will fade as soon as the Pats start 8-1 next season and he hits that Manning-Brees level again, but for now, that's where we are.) So there's a door open here, and if the Celtics win the title with Rondo leading the way, as crazy as this sounds, Rajon Rondo -- the 21st pick in the 2007 draft, the guy who couldn't make a 12-footer, the head case who was being shopped around before the June 2009 draft, the upstart young buck who was resented by the three veteran stars on this team until two months ago -- absolutely could grab the championship belt as The Athlete With The Highest Approval Rating In Boston. Even if it lasted only a few months, it would be a bigger upset than a Republican's taking Ted Kennedy's Senate seat. I don't know how we got here.
KOBE BRYANT
Allow me to play devil's advocate to the whole "Kobe's Never Been Better" argument: His past two series (admittedly fantastic: 33-6-7, 52 percent FG, 39 percent 3FG) happened against the ideal opponents for him. Neither Utah (an average defensive team) nor Phoenix (below-average) had shot-blockers, nor did either team have the frontcourt depth to knock him down every time he drove. Defensively, he didn't have to waste energy defending anyone, allowing him to reserve his legs for offense. In the Finals? He'll have to play both ends. He'll have to defend Rondo or Allen. And he will get knocked down.
Playing "angel's advocate" to the same argument: It was the finest stretch of all-around basketball we've seen from him in nine years -- since he and Shaq combined to eviscerate San Antonio and Sacramento in 2001 (Kobe: 34-8-6, 49.5 percent FG, eight straight wins) -- and the degree of difficulty of some of his buckets had to be seen to be believed. Hell, these were the same shots he bricked in the 2004 Finals, only this time, they were going in. Again and again. By the end of that Phoenix series, his confidence/swagger was a 9.8 on the MJ Scale. If he remains at that level and upends the 2010 Celtics, here's what happens to him historically:
• By any calculation, he passes Oscar and Jerry and becomes the third-best guard ever (trailing only Jordan and Magic).
• In my book, I had him ranked No. 15 as a Level Four guy. Last season's title moved him to Level Five; I thought he'd move into the top eight if the Lakers made the Finals again. Which they did. But if they win again? Now we have to talk about Duncan's No. 7 spot. And that argument comes down to this: (A) Can Kobe pass Duncan even though, from 1997 to 2007, there is no way in hell that San Antonio would have considered a Kobe-for-Duncan offer? (B) Would you rather have had the best power forward of all time or the third-best guard of all time? And (C) how can we reconcile Kobe's winning 35, 45 and 42 games in the prime of his career (2005-07) when Duncan managed 57-63 wins every season despite some similarly shaky supporting casts (2001 and 2002 in particular)? Sorry, I'm still taking Duncan. But if Kobe gets to six rings, enjoys one more MVP-caliber season and starts approaching some career landmarks (such as 35,000 points), I think the argument shifts.
• He still can't touch Magic, who could have played with Zac Efron as his shooting guard and still won 50-plus games. (Same for Bird, Jordan, Russell and Kareem, by the way). But going back to the longevity thing: Magic played only 12 seasons (not counting his ill-fated comeback in '96), whereas Kobe just banked his 14th … and he's still going strong. Yeah, it's still not an argument, but you're also not getting laughed out of the room anymore.
• He will never be greater than Jordan. So drop that thought. Hell, even that 10-game stretch we just witnessed wouldn't have cracked Jordan's top-10 playoff hot streaks. But still … he can beat Jordan on years. Let's say Kobe enjoys two more top-5 MVP seasons, then settles into a "Duncan 2009/2010" type phase for the next two, then he's washed up. The sheer volume of numbers will add up: rings, All-NBAs, All-Star appearances, points scored, games played -- it will be like nothing we've ever seen. At the very least, it will be a debate. And I will get angry and tell you to shut up, and that we need to stop comparing people to Jordan, but still, it's a debate. And there's going to come a point when someone can ask the question, "If you were starting a team and could have either guy for his entire career, would you rather take MJ from 1984 to 2003 (with the five missed years of games thrown in) or Kobe from 1997 to 2016 (with 0 missed years of games thrown in)?"
So those are the stakes for Kobe Bean Bryant. A fifth ring gets the ball rolling on every argument you just read. It's certainly been a startling transformation the past three years, when he remade his career in the late stages of his prime thanks to a fortuitous trade and a breathtaking amount of hard work. He's the toughest player in the league. He spends the most time on his game. He has the best footwork of anyone. He plays the hardest. He only cares about getting better and keeping what he already earned. He has learned to trust his teammates -- not totally, but enough. I'm not sure I would have enjoyed playing with Kobe Bryant, but I certainly will remember watching him.
And with all of that said … he still hasn't beaten the Boston Celtics.
Etykiety:
Boston Celtics,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
NBA finals,
NBA play-off
niedziela, 16 maja 2010
Play-off NBA - finały konferencji wg serca i rozumu
Już tylko cztery zespoły pozostały na placu boju w NBA. Czas na typowanie finałów konferencji.
Wschód
2. Orlando Magic - 4. Boston Celtics
2. Orlando Magic - 4. Boston Celtics
Serce: Trudny wybór i właściwie jestem w rozkroku. Z jednej strony patriotyzm, Marcin Gortat i świadomość tego, że mistrzostwo NBA w jego wykonaniu mogłoby pomóc koszykówce w Polsce. Z drugiej strony przez ostatnie dwie rundy szalałem na punkcie Rajona Rondo...
Rozum: 4:2 dla Celtics. Być może to trochę szalony typ, ale w poprzedniej rundzie też postawiłem na 4:2 dla Celtics i byłem odosobniony, a jednak się sprawdziło. Gdzie widzę atuty Bostonu? Przede wszystkim Kevin Garnett kontra Rashard Lewis. Być może ten drugi jest trochę niedocenianym defensorem, ale i tak KG ma nad nimi przewagę, którą powinien wykorzystywać tak, jak w starciach z Antawnem Jamisonem. Po drugie - Jameer Nelson, rozgrywający Magic, w poprzednich rundach szalał i był (nie bójmy się tego określenia) najlepszym zawodnikiem ekipy z Orlando, lecz grał przeciwko takim tuzom jak Raymond Felton oraz Mike Bibby w wersji bez formy. Teraz naprzeciw niego stanie Rondo. Po trzecie - Matt Barnes w parze z Mickaelem Pietrusem mogą zrobić Paulowi Pierce'owi to samo co Joe Johnsonowi (czyli najgorsza seria play-off w życiu), ale przecież Celtics wyeliminowani Cavaliers z Pierce'em grającym przez większość czasu po prostu koszmarnie. Po czwarte - Ray Allen poradzi sobie z Vince'em Carterem lepiej niż Carter z Allenem. Zapytajcie LeBrona. Co z Dwightem Howardem? W regular season udało się go zatrzymać aż w trzech z czterech przypadków. Niech teraz udaje się co drugi mecz i Magic będą mieli problem. To nie Charlotte Bobcats, których można pokonać z Howardem siedzącym pół meczu na ławce rezerwowych.
A poza tym taki typ pozwala na zadowolenie z awansu Polaka do finału NBA lub z umiejętności przewidywania.
Zachód
1. Los Angeles Lakers - 3. Phoenix Suns
1. Los Angeles Lakers - 3. Phoenix Suns
Serce: Za Suns. W dwóch poprzednich rundach trochę "olałem" Słońca, mimo że bardzo podobali mi się pod koniec rundy zasadniczej. Czas to nadrobić, tym bardziej że lubię niespodzianki. A w Phoenix jest "zmartwychwstały" Grant Hill. No i ten Goran Dragić, którego pamiętamy jak ogrywał Polskę w masce trzy lata temu. Come on Dragon!
Rozum: 4:2 dla Lakers. Poza pozycją rozgrywającego nie widzę wielu przewag Suns. Steve Nash podobnie jak wcześniej Russell Westbrook i Deron Williams może kręcić kółeczka z Derekiem Fisherem, ale to za mało. Będący chyba w życiowej formie Jason Richardson zapewne zostanie skrzętnie przykryty przez Rona Artesta, a pod koszem jedynym zagrożeniem ze strony Suns jest Amare Stoudemire. Nie zmieni tego nawet powrót do składu Robina Lopeza. Cała nadzieja Suns w ławce rezerwowych, która była już kluczowym czynnikiem wielokrotnie. Dragić-Barbosa-Dudley-Frye-Amundson to statystycznie najlepsza piątka zmienników, a (chyba) gdzieś widziałem nawet zestawienie pokazujące, że to skład, który przynosi Suns najlepsze wyniki.
Etykiety:
Boston Celtics,
koszykówka,
Los Angeles Lakers,
NBA,
NBA play-off,
Orlando Magic,
Phoenix Suns
sobota, 1 maja 2010
Play-off NBA - 2. runda wg serca i rozumu
Ostatnio moje wpisy na blogu to głównie typowanie. Ten będzie podobny - czas na 2. rundę play-off NBA.
Wschód
1. Cleveland Cavaliers - 4. Boston Celtics
1. Cleveland Cavaliers - 4. Boston Celtics
Serce: Za Celtics. Rajon Rondo i wszystko jasne. Poza tym LeBron jest niefajny, chociażby dlatego:
Maciek Kwiatkowski napisał:
"Niestety gdy LeBron zalicza kolejne 30-10-10, część z Was ekscytuje się w tym czasie, tym czy zrobił kroki, tym czy uścisnął komuś rękę albo czy na właściwe miejsce odłożył ręcznik czy bluzę. Czeka Was cięzkie 7-8 lat kibicowania koledzy,. Pomyślcie o tym w ten sposób. Chcecie mieć dalej poranne zastrzyki irytacji, gdy patrzycie na jego dominację albo kolejną akcję w Top10? Bądźcie mądrzejsi. W czasach internetu, gdy każdy najdrobniejszy szczegół potrafi być wyeskalowany do miana historii dnia przez youtube, vimeo czy koszykarskie pudelki - nie ma miejsca na nieskazitelnych idoli i tego miejsca nie będzie. Tymczasem staramy się uczyć Jamesa savoir-vivre'u, bo wścieka nas to, że jest tak dobry i nie gra dla naszej drużyny."
Ciekawy punkt widzenia, ale odpowiem tak: poranne zastrzyki irytacji mi nie grożą, bo mógłbym mieć je od kilku lat. Doceniam to, co gość robi z piłką na parkiecie i po dominacjach albo Top 10 pojawiają się raczej okrzyki zachwytu. Co nie zmienia faktu, że kmioctwa nie lubię nawet bardziej niż góralskiej muzyki i zachowanie LeBrona zaczyna mnie drażnić jeszcze mocniej niż jego "taranowatość".
Rozum: 4:2 dla Celtics. Dwa lata temu Celtics wygrali 4:3. Od tego czasu ich pierwsza piątka się nie zmieniła personalnie. Dwóch graczy (Perkins, Rondo) się rozwinęło, trzech postarzało (Pierce, Allen, Garnett). Rezerwy? Podobny poziom. A Cavaliers? Wtedy LeBron, West, Szczerbiak, Ilgauskas, Ben Wallace. Teraz LeBron, Jamison, Mo Williams, Shaq, Parker. Ilgauskas i West tylko na ławce. Postęp ogromny. Ale z drugiej strony pamiętam kapitalny mecz sprzed miesiąca - 117:113 dla Celtics. Naprawdę trudny wybór, ale mam wrażenie, że Celtowie będą w stanie to zrobić. Mimo wszystko są głodni sukcesu po tym, jak rok temu przegrali play-offy bez Garnetta. Mają odpowiedzi na 2 i 3 opcję ofensywną Cavaliers, czyli Jamisona (Garnett) i Williamsa (Rondo), a nie wierzę, żeby Shaq był jeszcze w stanie być przeważającym czynnikiem. No i never underestimate Paul Pierce.
2. Orlando Magic - 3. Atlanta Hawks albo 6. Milwaukee Bucks
Serce: Za Magic. Jeśli rywalem będą Hawks - nie ma wątpliwości. Gortat i tak dalej. Jeśli rywalem będą Bucks - po cichu liczę na sensację, ale tylko po cichu. Oficjalnie za Gortatem :-)
Rozum: 4:2 dla Magic z Hawks. 4-1 dla Magic z Bucks. Kozły nie powstrzymają Dwighta Howarda, ale raz mogą sprawić niespodziankę u siebie. Jastrzębie grają bardzo nierówno, a w Magic są gracze do ograniczenia Joe Johnsona, czyli Pietrus i Barnes. Cała nadzieja Hawks w Joshu Smithie, który będzie miał przeciwko sobie dziurę w defensywie czytaj Rasharda Lewisa. Łatwiej Magikom byłoby z Bucks, ale fajniej dla nas z Hawks, bo Al Horford powinien Howardowi "nabić" kilka przewinień i zmusić Gortata do pojawienia się na parkiecie.
Zachód
1. Los Angeles Lakers - 5. Utah Jazz
1. Los Angeles Lakers - 5. Utah Jazz
Serce: Za Jazz. Ani jedni, ani drudzy nie są moimi ulubieńcami, ale heroizm Jazz (bez Kirilenki i Okura) i ich żywiołowość każe sympatyzować z ekipą Jerry'ego Sloana.
Rozum: 4:2 dla Lakers. Derek Fisher zostanie mocno przeszkolony przez Derona Williamsa, który powinien wykonać w tej sprawie telefon do Russella Westbrooka. Ale rewelacyjny przeciwko Nuggets podkoszowy duet Paul Millsap i Carlos Boozer nie będzie miał już tak łatwo z Pauem Gasolem i Andrew Bynumem. I nie wydaje mi się, żeby Kobe Bryant miał znowu tak "cichą" serię. Przecież przeciwko niemu zagra Wesley Matthews...
3. Phoenix Suns - 7. San Antonio Spurs
Serce: Za Spurs. Seria przeciwko Blazers zdjęła trochę mojej sympatii z Suns. A Spurs podobają mi się coraz bardziej. To albo znak, że dorosłem do ich koszykówki albo spóźniłem się o 10 lat, co sugerował Maciek Kwiatkowski. Tak czy siak - Manu ze złamanym nosem zatkanym watą pakujący się raz za razem w tłok podkoszowym? Jak go nie lubić?
Rozum: 4:2 dla Spurs. Zaryzykują tezę, że Spurs momentami przeciwko Mavericks grali jak w swoim ostatnim mistrzowskim sezonie. Wypunktowali zespół z Dallas, któremu przecież atutów nie brakowało. Wielka trójka Manu, Tony Parker, Tim Duncan, a poza tym Richard Jefferson i rewelacyjny momentami George Hill. Nawet Jason Richardson w formie z pierwszej rundy nic tu nie zdziała.
Subskrybuj:
Posty (Atom)