Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chicago Bulls. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chicago Bulls. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 czerwca 2011

Artest, czyli najmniejszy z Lakers

Wszyscy piszą o drafcie do NBA, ja o czymś innym.

Spędziłem kilka dni w czeskiej Pradze, gdzie w jednym z 1001 sklepów z pamiątkami wśród 1001 tandetnych t-shirtów z napisami "Praha Drinking Team", "Bad girls go to Prague" i tych nieco bardziej ambitnych "Czech Me Out" znalazłem koszulkę Jana Veselego. Wróć! Koszulki Veselego nie było, ale pojawił się akcent z NBA.



To matrioszki, czyli po prostu pięć drewnianych lalek w różnych rozmiarach wciśniętych jedna w drugą. Popularne w Rosji, ale jak widać nie tylko. Czesi wymyślili sportowe matrioszki. Do wyboru były właściwie wszystkie zespoły NBA, sporo NHL, MLB, mnóstwo piłkarskich. Niestety sprzedawca kategorycznie zabronił robienia zdjęć całej kolekcji czy też "otwartej" matrioszki, więc pozostało tylko to foto z tzw. "partyzanta". Cena - 100 zł. Oczywiście za zakup, nie za zdjęcie.

Chicago Bulls od największego do najmniejszego - Jordan, Pippen, Rodman, Kukoc, Harper. Los Angeles Lakers - Bryant, Gasol, Odom, Fisher, Artest. Ciekawe czy producent wie, że od Ron-Rona można dostać w papę? Pozostałych nie otwierałem, ale największe lalki to m.in. James z Miami, Stoudemire z Phoenix (dlatego nawet nie pytałem czy w środku nie znajdzie się chociażby tyci Gortat) i - uwaga - Vince Carter z New Jersey.

P.S.
A w sklepie obok sprzedawali pacynki piłkarzy:

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Czy 76ers i Pacers coś jednak wyrwą?

Ufff, jeszcze emocje pierwszych meczów play-offow są gdzieś z tyłu głowy, a już za parę godzin Philadelphia 76ers i Indiana Pacers będą musieli zrobić coś, żeby pozostać w grze. Trochę przesadzam, ale i tak będą to zdecydowanie ważniejsze i trudniejsze spotkania niż pierwsze. W sobotę (o meczach tutaj) szczególnie Pacers wydawali się całkiem równym rywalem dla swojego potentata (Chicago Bulls), a i 76ers powalczyli ze swoim (Miami Heat), ale jeśli pojadą do domu z wynikiem 0-2 to będą pod ścianą. Oczywiście mówimy cały czas o walce o awans, czyli czymś niby nierealnym, ale raz na tysiąc serii taki upset jednak się zdarza (pozdrawiam Barona Davisa i Golden State Warriors).

Co muszą zrobić Pacers, by wyrwać wygraną w Chicago? Przede wszystkim ograniczyć Derricka Rose’a i jego ciąg na kosz. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać skoro przecież Byk numer 1 momentami balansuje ciałem jak Alberto Tomba w 1993. Lepsza defensywa podkoszowa? Z obecnym składem Pacers niewiele się da tu zrobić, można ewentualnie liczyć, że Roy Hibbert będzie aktywny przez cały mecz, a nie tylko przez pierwsze 6 minut. Zmęczenie Rose’a po jego stronie boiska? Darren Collison nie ma sobie wiele do zarzucenia w tej kwestii. Można nawet powiedzieć, że wdał się w zbyt dużą wymianę ognia i rozzłościł rywala. Rose może nie rzuci tym razem 39 punktów, ale przecież nie będzie też miał drugiego dnia z 0/9 zza łuku, tym bardziej, że połowa z tych rzutów nie była pod wielką presją.

Dobrym znakiem dla Pacers był wygrany pojedynek Tylera Hansbrougha z Carlosem Boozerem (ktoś tak obstawiał), tylko czy Jankesowi (idealnie pasuje do niego to określenie) uda się utrzymać skuteczność z półdystansu na poziomie Dariusza Parzeńskiego w najlepszych latach? To także jest element ponadprzeciętny, który wystąpił po stronie gości w sobotę. Co było poniżej przeciętnej? Oprócz Hibberta na pewno Mike Dunleavy, który dwa dni temu oddał tylko trzy niecelne rzuty i po raz pierwszy od 27 lutego 2010 (zresztą wtedy też przeciwko Bulls) zakończył mecz bez punktu. Jestem przekonany, że MD Junior będzie miał w tej rywalizacji przynajmniej jeden ze swoich występów w okolicach 20 pkt i 4/6 za 3. Może dzisiaj? Jeśli jeszcze Danny Granger nie da się zdominować defensywnie Luolowi Dengowi, tak jak to było w drugiej połowie w sobotę i dodatkowo znajdzie w sobie coś z go-to-guya, to... kto wie, co się zdarzy. Ale tak szczerze mówiąc bliżej jestem opinii, że skończy się w okolicach +20 dla Bulls, Hansbrough będzie jednocyfrowy, Boozer na poziomie 20/10, a Granger ze skutecznośćią na poziomie 34% z gry.

Teraz powinno pojawić się zdanie o tym, że zdecydowanie więcej szans daję “moim” 76ers. Ale czy to prawda? Szczerze mówiąc od początku byłem zdania, że Szóstki mimo chęci i bycia “w grze” przez 45 minut w meczu, niewielu z Heat ugrają. W sobotę miały swoją szansę niespodziewanie schodząc na -1 w końcówce, lecz wtedy obudził się Dwyane Wade. I on, i LeBron James raczej nie utrzymają tak kiepskiej skuteczności w całej serii. Bardziej liczę na to, że na tym poziomie pozostanie LBJ, bo Andre Iguodala grał na nim całkiem niezłą defensywę. Szkoda tylko, że nie angażował go równie mocno po drugiej stronie boiska (2/7 z gry). Tym razem musi być zdecydowanie agresywniejszy i wziąć na siebie część ciężaru gry. Mimo wszystko najwięcej (aż 20) rzutów oddanych przez nawet nieźle dysponowanego rezerwowego Thaddeusa Younga to lekka przesada.

Co jeszcze musi się zmienić? Elton Brand, a raczej... Chris Bosh, który zagrał na miarę średnich statystycznych z Toronto Raptors, a nie Miami. Wiem, że 76ers grali dużo niskim składem z Brandem na centrze (i niestety nie namówili Heat na podobną rezygnację ze środkowego) i częściowo Bosh nie miał po prostu rywala na PF. Ale było też sporo akcji, w których Brand wyglądał jak mały wiatraczek-zabawka, którym Bosh bawił się jak przedszkolak. Jeśli neutralizujesz Wade’a i Jamesa, a niszczy cię trzeci gość z Wielkiej Trójki to jest to wyjątkowo bolesne. Niech już Szóstki zrobią wszystko, by mogły powiedzieć "załatwił nas jeden z pięciu najlepszych graczy świata".

piątek, 8 kwietnia 2011

Bulls są zespołem do bicia

Gdybym był górnikiem zasypanym od lipca 2010 pod ziemią lub facetem w śpiączce to nie uwierzyłbym czytając dzisiaj po raz pierwszy od tego czasu wiadomości sportowe. Tak, to Bulls zdobyli numer 1 na Wschodzie NBA. Nie dzięki jakiemuś wyjątkowemu szczęsliwemu układowi wyników i wpadkom rywali. Z trzecimi Miami Heat nie przegrali ani razu, z drugimi Boston Celtics mają bilans 2-2, w tym jedna dramatyczna przegrana po dogrywce. Przegrana w listopadzie, która wtedy wydawała się dużym sukcesem Byków.

A teraz? Właściwie w czwartek nie było wątpliwości, kto dominował w United Center. Ich najlepszy zawodnik zagrał tak jak gra MVP, ich podkoszowi zdominowali walkę o zbiórki, ich druga opcja ofensywna "otworzyła się" w odpowiednim momencie, ich role players dołożyli trafienia, zbiórki i hustle plays. I nie przeszkodziło im nawet to, że ich backup center był, co rzadkie, na minus w +/-.

Dyskusja czy większy wkład w sukcesy Bulls ma Derrick Rose, czy postępy w obronie pod okiem trenera Toma Thibodeau ma już kilka miesięcy. Tyle tylko, że jedno bez drugiego nie miałoby sensu. Co z tego, że defensywa spowolniłaby Rajona Rondo, zatrzymała Paula Pierce'a i zabrała pozycje Rayowi Allenowi, skoro w ataku Bulls mieliby problemy, nikt uruchomiłby Luola Denga, nikt nie zrobiłby spustoszenia w strefie podkoszowej rywali? Z drugiej strony - co z tego, że Rose zrobiłby 30 pkt + 8 asyst, skoro Ray Allen skatowałby Bulls z dystansu, a Kevin Garnett z półdystansu?

Przed play-offami jesteśmy w "dziwnej" sytuacji. Bulls mają większość atutów w ręku i to inne ekipy muszą myśleć jak ich powstrzymać. Takim Heat to jeszcze się nie udało i właściwie dlaczego mamy wierzyć, że w ciągu miesiąca staną się drużyną, która nagle wygra cztery mecze z zespołem z Chicago? O ile oczywiście wcześniej wyeliminuje Celtics (o pierwszej rundzie nie wspominam). A Celtics? Nawet ewentualny powrót Shaqa niewiele zmieni, bo będzie nie w pełni sił, pogra przez kilkanaście minut i wielkiej krzywdy Bykom nie zrobi. Celtics mieli już przed czwartkowym meczem założenie - trzymać Rose'a daleko od kosza. Nie umieli tego zrobić. Będą umieli za miesiąc?

środa, 6 kwietnia 2011

Kto kogo (do)goni na Wschodzie NBA?

Kilka godzin temu było o Konferencji Zachodniej tydzień przed końcem rundy zasadniczej NBA. Teraz czas na Konferencję Wschodniej. Tutaj sytuacja jest równie ciekawa.

Pierwsze miejsce dla Chicago Bulls (57-20) jest niemal pewne. Byki grają jeszcze u siebie z Bostonem (54-23), a także z Cleveland, Orlando, New York (w) i New Jersey (d). Boston ma oprócz Chicago także Washington (d i w), Miami (w) i New York (d). Miami Heat (także 54-23) mają oprócz Bostonu Milwaukee, Charlotte (d), Atlantę i Toronto (w). W najgorszej sytuacji w walce o pierwsze miejsce są Heat, którzy co prawda mają najłatwiejszych rywali (poza meczem z Celtics), ale za to gorszy bilans bezpośretnich spotkań i z Bostonem, i z Chicago. By wygrać Konferencję Wschodnią musieliby zwyciężyć wszystkie mecze do końca i liczyć na cztery porażki Byków. Teoretycznie to wykonalne, bo nawet w Cleveland da się przegrać, ale praktycznie? Nie bardzo. Dlatego pierwszą pozycję zajmą Bulls albo Celtics. Co muszą zrobić Celtowie? Na pewno wygrać wszystkie mecze, w tym w Chicago, a poza potrzebują wpadek Byków w Orlando i Nowym Jorku (lub wspomnianym Cleveland). Nie wierzę, by Derrick Rose i spółka mogli w ostatniej chwili zmarnować wcześniejszą przewagę. Zresztą - obstawiam, że po prostu wygrają u siebie z Celtics i będzie po sprawie. Potem mogą sobie pozwolić na wpadkę np. w Nowym Jorku. Mój werdykt: 1. Chicago (61-21).

Co z Miami i Bostonem? Heat muszą wygrać jeden mecz więcej niż rywale. Najprościej będzie to zrobić pokonując ich u siebie. Wtedy wszystko będzie zależało od nich - wystarczy nie przegrać w Atlancie (bo pozostałe mecze to bułka z masłem). Heat mogą nawet pozwolić sobie na porażkę z Celtics, jeśli ci wcześniej przegrają w Chicago i np. w Waszyngtonie lub u siebie z Knicks. Czemu nie? Skoro w TD Garden niedawno wygrali Bobcats... Mój werdykt. 2. Miami (59-23), 3. Boston (57-25). Celtics przegrają dwa mecze z głównymi rywalami. Reszta nie będzie miała znaczenia. Od razu dodam: 4. Magic. Tutaj nic się nie zmieni

Atlanta Hawks (44-34) są o krok od zapewnienia sobie piątej pozycji, ale może się okazać, że tego kroku im zabraknie. Do końca rundy zasadniczej czekają ich następujące mecze: Indiana, Washington (w), Miami (d), Charlotte (w). Jeśli przegrają wszystkie mecze, to będą mogli zostać doścignięci przez Philadelphia 76ers (40-38) lub New York Knicks (39-38). Warunek? Jedna z tych ekip musi rozegrać końcówkę rundy "na czysto". Plan 76ers: New York, Toronto, Orlando, Detroit (wszystko u siebie). Plan Knicks: Philadelphia, New Jersey, Indiana (w), Chicago (d), Boston (w). Zdecydowanie bardziej prawdopodobny jest komplet zwycięstw 76ers. Pytanie tylko czy Szóstki będą chciały pchać się na piąte miejsce, grać z Magic i być "zmiażdżonym" przez Dwighta Howarda? Może to szaleństwo, ale prędzej spodziewałbym się "upsetu" z ich strony w konfrontacji z Celtics... Mój werdykt: 5. Hawks (45-37). Wygrają jeden z pierwszych dwóch meczów wyjazdowych i potem będzie im "wszystko jedno".

"Gonitwa" 76ers i Knicks tylko teoretycznie będzie zależna od ich bezpośredniego meczu. Philly może go nawet przegrać, a komplet zwycięstw w pozostałych meczach powinien dać jej 6. miejsce, jeśli Knicks przegrają dwa razy. A łatwo nie mają. Mogą nawet spaść na ósmą pozycję. Indiana Pacers (35-43) musieliby wygrać wszystkie mecze, a Knicks przegrać. To scenariusz ekstremalny, ale jakieś 0,5% szans można mu dać. Pacers raczej powinni oglądać się za plecy. Ich plan: Washington (d), Atlanta (d), New York (d), Orlando (w). Plan Charlotte (32-45): Orlando (d), Miami (w), Detroit (d), New Jersey (w), Atlanta (d). Plan Milwaukee (31-46): Miami (w), Detroit (w), Cleveland (d), Toronto (d), Oklahoma (w). Właściwie tych ostatnich możemy z rozważań wyłączyć, bo wygrane z Heat i Thunder to dla nich fantasmagorie. Bez obydwu ósme miejsce jest niemożliwe. A Charlotte? Jeśli porażkę w Miami wliczymy "w koszta", to bilans 4-1 daje im nadzieję. Indiana musi jednak przegrać trzy razy. Tyle, że ma trzy mecze u siebie i wyjazd do grających od dłuższego o nic Magic. Mój werdykt. 6. 76ers (44-38), 7. Knicks (41-41), 8. Pacers (39-43), 9. Bobcats (34-48). Szóstki wygrają wszystkie mecze, a Knicks przegrają w Bostonie i Indianie. Ale za to ograją pewnych pierwszego miejsca Bulls. Pacers wygrają wszystkie mecze, nawet w Orlando. Bobcats przegrają dwa pierwsze mecze i potem się "rozkleją". Ale na koniec w meczu rezerw jeszcze pokonają Hawks.

poniedziałek, 7 marca 2011

Dlaczego LeBron nie będzie MVP 2011?

To będzie idealny wpis dla LeBron-haters. Ale zanim przejdę do sedna, to przyznam się, że napisałem tytuł i naszła mnie refleksja, że pytanie jest w zasadzie żle postawione. Trzeci tytuł MVP dla LeBrona Jamesa wcale nie jest wykluczony. Przecież nie ma żadnego wzoru na zwycięstwo w tym plebiscycie. Nie ma określonej liczby zadań do wykonania, buzzer-beaterów do trafienia, triple-double do osiągnięcia, średniej punktów do wyrobienia. Głosują dziennikarze z całych Stanów i wszystko jest możliwe.

Pytanie powinno brzmieć: dlaczego LeBron James nie powinien dostać nagrody MVP w tym sezonie?

Odpowiem najpierw filmowo:

24 lutego, niecelny rzut na dogrywkę przeciwko Chicago Bulls



27 lutego, zablokowany rzut na zwycięstwo, a potem niecelny rzut na dogrywkę przeciwko New York Knicks.




3 marca, niecelny rzut na dogrywkę przeciwko Orlando Magic



13 lutego przeciwko Boston Celtics, tutaj rzuca Mike Miller, ale LeBron ma wcześniej piłkę i "tchórzy".



Okej, ta ostatnia pojedyncza akcja przeciwko Celtics to być może przesada, ale z drugiej strony - w czwartej kwarcie tego meczu było kilka niezbyt chwalebnych zagrań, które znajdziemy w przygotowanym przez jednego z antyfanów mixie.



Do tej listy dochodzi dzisiejszy mecz z Chicago Bulls (na razie na youtubie jest tylko cały recap, gdy pojawi się sama ostatnia akcja, to podmienię film)



Tak, czekałem na niedzielne spotkanie z Bykami, bo byłem niemal przekonany, że LeBron dopisze w ten wieczór kolejny "highlight". Nie zawiódł. Znowu spudłował rzut na wygraną. ESPN pokazał ciekawą statystykę - LBJ ma skuteczność 1/7 (z dzisiejszym spotkaniem) w końcowych 10 sekundach meczów w rzutach dających prowadzenie/remis. Słabo. Szkoda, że nie mamy podobnych statystyk całej ligi (taki Eddie House mógłby w nich mieć 100% skuteczności). Są co prawda clutch stats, ale dotyczą ostatnich 5 minut.

LeBron ma znowu najlepsze statystyki w lidze np. według popularnego rankingu PER, ale nie jest nawet bezsprzecznym numerem 1 w swojej drużynie (pozdrawia Dwyane Wade, jeśli ktoś nie wie o kogo chodzi). A jego drużyna nie tylko nie jest numerem 1 w lidze. Gra dużo poniżej oczekiwań. Pamiętacie jak Jeff Van Gundy mówił przed sezonem coś o bilansie 82-0? Teraz brzmi jak kiepski żart Kuby Wojewódzkiego. Heat mogą naprawdę mieć dopiero 3. miejsce przed play-off i grać półfinał konferencji z Bulls bez przewagi parkietu. A Bulls mają z nimi komplet trzech zwycięstw w regular season.

Heat z poważniejszymi rywalami po prostu przegrywają raz za razem. I wcale nie jest tak, że im dalej w sezon, tym lepiej, wcale czas im pomaga. Po Nowym Roku grali 13 spotkań z zespołami z dodatnim bilansem. Wygrali tylko 3 - z przetrzebionymi kontuzjami Portland Trail Blazers, z Orlando Magic i z Oklahoma City Thunder, gdy LBJ w końcówce mając wolną pozycję na dystansie wolał oddać do House'a (może powinien tak robić w każdym meczu, bo House przynajmniej trafił). Można stwierdzić, że to dobrze o nim świadczy, że potrafi znależć partnera, że nie jest samolubny. Teoretycznie tak. Tylko czy osoba, która w ostatniej minucie albo pudłuje albo boi się rzucać z czystej pozycji to MVP? Dla mnie to pytanie retoryczne.

Przejrzałem jeszcze raz te filmy. Hmmm, a może kiedyś w głowie trenera Erika Spoelstry urodzi się pomysł, by spróbować dać w takiej sytuacji piłkę Wade'owi? Ot tak po prostu z ciekawości...

piątek, 25 lutego 2011

Rose jak MVP? Heat sami tego chcieli


Kilka dni temu Chris Bosh zasugerował, że MVP tego sezonu NBA powinien być Derrick Rose z Chicago Bulls, a nie jego kolega z Miami Heat LeBron James. Rose'a najwyrażniej trochę sparaliżowały takie pochwały przed bezpośrednim starciem, ale ostatecznie się obronił.

Dla lidera Byków to był niełatwy mecz (Bulls wygrali 93:89). Przez blisko trzy kwarty nie mógł znależć odpowiedniego rytmu, pudłowal proste rzuty, nabierał się na defensywne pułapki rywali. Heat spokojnie prowadzili ok. 10 punktami. I wyglądało na to, że Miami spokojnie upora się z goniącymi ich Bulls mówiąc im wyrażnie "drugie miejsce na Wschodzie nie jest dla was."

I nagle Heat się zacięli. Nagle ich atak ograniczył się do indywidualnych akcji Dwyane'a Wade'a i Jamesa. Nagle zabrakło współpracy, nie było zagrań z tą dwójką uciekającą bez piłki, nie było dzielenia się piłką. Tak jakby Heat zapomnieli, co im dało pewne prowadzenie w pierwszej połowie. A bylo to po pierwsze wykorzystanie wszystkich graczy na parkiecie, po drugie kontrataki. Heat mieli 13 punktów z szybkiego już w połowie pierwszej kwarty. James zdobył w ten sposób 6 "oczek" w niecałą minutę. Póżniej okazało się, że jedna z lepszych w lidze obrona Bulls jednak jest gdzieś w hali. To jednak nie tłumaczy dlaczego Heat grali tak jednostronnie.

Z jednej strony to wydaje się oczywiste - jeśli masz takich gości jak James i Wade w składzie to po co ktoś inny ma rzucać? Ale z drugiej strony - to nie pierwszy mecz z silnym rywalem, w którym brakuje wsparcia graczy drugiego planu przez całe 48 minut. Właściwie trzeciego planu. Erick Dampier zaczął bardzo aktywnie, Mario Chalmers przed przerwą też sporo rzucał, a o ile się nie mylę to w drugiej połowie nie oddali rzutu.

A graczem drugiego planu jest Chris Bosh, którego celowo nie wspomniałem do tej pory. Bosh zagrał na skuteczności - uwaga to nie błąd - 1/18 z gry i to był jeden z gwożdzi do trumny Heat. Nie oczekując od niego cudów wystarczyłoby, że zagrałby na 30% z gry i może tych kilku punktów do wygranej by nie zabrakło. Paradoksalnie Bosha można jednak pochwalić. Niejeden zawodnik w taki dzień bałby się odpowiedzialności i przy 1/10 czy 1/8 nie spojrzał w kierunku kosza. Bosh dostawał piłkę w swoich ulubionych miejscach na parkiecie i rzucał. Liczyłem, że pokaże dlaczego to on, a nie Carlos Boozer znalazł się w Meczu Gwiazd. Nie pokazał. Panowie B nie grali cały czas przeciwko sobie, ale nie ma co porównywać. Boozer był dwa poziomy wyżej.

Wracając do Rose'a i kwestii MVP. Końcówka była już jego. Najpierw to on zakończył serię Bulls dając im prowadzenie. Potem już w ostatnich dwóch minutach zdobył 4 punkty i podwojony świetnie oddał do Luola Denga, który trafił przy remisie 79:79 20 sekund do końca kluczową trójkę. 26 punktów przy 24 rzutach nie wyglądają olśniewająco, ale nie zawsze można grać tak jak tydzień wcześniej przeciwko San Antonio Spurs (42 punkty, 28 rzutów). Jeśli masz dobry dzień, to nie problem. Umiejętność przezwyciężenia kłopotów jest czymś co wyróżnia klasowych graczy.

Jeśli nie Rose to kto był kluczem do udanej pogoni Bulls? Wielkie zasługi ma Deng, który miał świetną trzecią kwartę w ofensywie, a w obronie miał kilka bardzo dobrych akcji na Jamesie. Mamy też cichego bohatera Byków. Joakim Noah powrócił po urazie palca i wniósł sporo energii. Był jednak daleki od normalnej formy, daleki double-double, a w najważniejszych momentach w drugiej połowie nie było go na boisku. Wszystko dlatego, że tym cichym bohaterem był Omer Asik.

Turek przed meczem dowiedział się, że jest jedynym przedstawicielem swojej ojczyzny z szansami na grę w tegorocznym finale (bo Boston Celtics oddali Semiha Erdena) i dobrze mu to zrobiło. Defensywna tablica została wyczyszczona aż lśniło - w sumie 11 zbiórek i duże wsparcie dla obrony Byków. Asik był +17 w +/- (najwięcej w drużynie, Noah -11) i w zasadzie gdyby miał perukę z kręconymi długimi włosami a la Noah, to nikt by się nie zorientował kto rządzi pod chicagowską deską. Gdyby jeszcze potrafił dać coś Bykom w ataku. Przecież potrafi być skuteczny w ofensywie. Marcin Gortat coś o tym wie.

Heat są teraz 42-16,  Bulls 39-17, a Celtics po porażce w Denver 41-15. Mimo wszystko nadal stawiam na pierwsze miejsce dla Heat.

środa, 22 grudnia 2010

76ers: a miało być optymistycznie...

Niemal miesiąc temu popełniłem wpis z zapytaniem, czy dla 76ers jest nadzieja. Mieli wtedy bilans 3-12 i grali po prostu kiepsko.

W następnym spotkaniu ulegli Miami Heat, ale potem wszystko się zmieniło. Wygrali 8 z 11 meczów, tylko jednym punktem ulegli Boston Celtics, awansowali po raz pierwszy w tym sezonie na ósme miejsce. Już zbierałem się do optymistycznego wpisu na temat przemiany Spencera Hawesa, coraz większej dojrzałości Jrue Holidaya, błysku Jodiego Meeksa.

I stało się.


76:121 z Bulls w Chicago. W NBA teoretycznie porażka to porażka - niezależnie od tego, czy róźnicą 2 czy 50 punktów. Ale taaaka porażka sprawia, że optymistycznie pisać po prostu nie wypada.

76ers są teraz na 9. miejscu i mają bilans 11-16. Kolejne sześć spotkań rozegrają na wyjeździe - w Bostonie, Denver, Golden State, Phoenix, Los Angeles (z Lakers) i Nowym Orleanie. 2-4 będzie dobrym wynikiem.

wtorek, 20 kwietnia 2010

LeBron jest byczy

Nie jestem fanem LeBrona Jamesa, denerwuje mnie jego siłowy i zbyt indywidualny styl gry, ale nie sposób nie docenić tego co zrobił Bykom z Chicago ostatniej nocy.



















Już wydawało się, że Bulls mogą wygrać z Cavaliers w Cleveland i wyrównać stan serii na 1-1, co byłoby dużą niespodzianką. I nagle w czwartej kwarcie przy wyniku bliskim LeBron wziął sprawy w swoje ręce.



















40 punktów, 8 zbiórek, 8 asyst. Skuteczność z gry 16/23. W czwartej kwarcie przy wyniku 96:93 cztery minuty przed końcem rzucił kolejnych 11 punktów dla Cavaliers i zrobiło się 107:98. Kawalerzyści wygrali ostatecznie 112:102.

Amazing.

A wczoraj chciałem napisać notkę pod tytułem "Który z niżej notowanych zespołów stać na niespodziankę w meczu numer 2?". Zdeaktualizowała się, bo w ostatnim meczu numer 1 Portland Trail Blazers pokazali, że po prostu mają jaja. Bez Brandona Roya popisowo ograli będących przecież w znakomitej formie pod koniec rundy zasadniczej Phoenix Suns. Ale co tam dla nich jedna kontuzja - wygrywali w tym sezonie mając zdecydowanie bardziej podziurawiony skład.