piątek, 25 lutego 2011
Rose jak MVP? Heat sami tego chcieli
Kilka dni temu Chris Bosh zasugerował, że MVP tego sezonu NBA powinien być Derrick Rose z Chicago Bulls, a nie jego kolega z Miami Heat LeBron James. Rose'a najwyrażniej trochę sparaliżowały takie pochwały przed bezpośrednim starciem, ale ostatecznie się obronił.
Dla lidera Byków to był niełatwy mecz (Bulls wygrali 93:89). Przez blisko trzy kwarty nie mógł znależć odpowiedniego rytmu, pudłowal proste rzuty, nabierał się na defensywne pułapki rywali. Heat spokojnie prowadzili ok. 10 punktami. I wyglądało na to, że Miami spokojnie upora się z goniącymi ich Bulls mówiąc im wyrażnie "drugie miejsce na Wschodzie nie jest dla was."
I nagle Heat się zacięli. Nagle ich atak ograniczył się do indywidualnych akcji Dwyane'a Wade'a i Jamesa. Nagle zabrakło współpracy, nie było zagrań z tą dwójką uciekającą bez piłki, nie było dzielenia się piłką. Tak jakby Heat zapomnieli, co im dało pewne prowadzenie w pierwszej połowie. A bylo to po pierwsze wykorzystanie wszystkich graczy na parkiecie, po drugie kontrataki. Heat mieli 13 punktów z szybkiego już w połowie pierwszej kwarty. James zdobył w ten sposób 6 "oczek" w niecałą minutę. Póżniej okazało się, że jedna z lepszych w lidze obrona Bulls jednak jest gdzieś w hali. To jednak nie tłumaczy dlaczego Heat grali tak jednostronnie.
Z jednej strony to wydaje się oczywiste - jeśli masz takich gości jak James i Wade w składzie to po co ktoś inny ma rzucać? Ale z drugiej strony - to nie pierwszy mecz z silnym rywalem, w którym brakuje wsparcia graczy drugiego planu przez całe 48 minut. Właściwie trzeciego planu. Erick Dampier zaczął bardzo aktywnie, Mario Chalmers przed przerwą też sporo rzucał, a o ile się nie mylę to w drugiej połowie nie oddali rzutu.
A graczem drugiego planu jest Chris Bosh, którego celowo nie wspomniałem do tej pory. Bosh zagrał na skuteczności - uwaga to nie błąd - 1/18 z gry i to był jeden z gwożdzi do trumny Heat. Nie oczekując od niego cudów wystarczyłoby, że zagrałby na 30% z gry i może tych kilku punktów do wygranej by nie zabrakło. Paradoksalnie Bosha można jednak pochwalić. Niejeden zawodnik w taki dzień bałby się odpowiedzialności i przy 1/10 czy 1/8 nie spojrzał w kierunku kosza. Bosh dostawał piłkę w swoich ulubionych miejscach na parkiecie i rzucał. Liczyłem, że pokaże dlaczego to on, a nie Carlos Boozer znalazł się w Meczu Gwiazd. Nie pokazał. Panowie B nie grali cały czas przeciwko sobie, ale nie ma co porównywać. Boozer był dwa poziomy wyżej.
Wracając do Rose'a i kwestii MVP. Końcówka była już jego. Najpierw to on zakończył serię Bulls dając im prowadzenie. Potem już w ostatnich dwóch minutach zdobył 4 punkty i podwojony świetnie oddał do Luola Denga, który trafił przy remisie 79:79 20 sekund do końca kluczową trójkę. 26 punktów przy 24 rzutach nie wyglądają olśniewająco, ale nie zawsze można grać tak jak tydzień wcześniej przeciwko San Antonio Spurs (42 punkty, 28 rzutów). Jeśli masz dobry dzień, to nie problem. Umiejętność przezwyciężenia kłopotów jest czymś co wyróżnia klasowych graczy.
Jeśli nie Rose to kto był kluczem do udanej pogoni Bulls? Wielkie zasługi ma Deng, który miał świetną trzecią kwartę w ofensywie, a w obronie miał kilka bardzo dobrych akcji na Jamesie. Mamy też cichego bohatera Byków. Joakim Noah powrócił po urazie palca i wniósł sporo energii. Był jednak daleki od normalnej formy, daleki double-double, a w najważniejszych momentach w drugiej połowie nie było go na boisku. Wszystko dlatego, że tym cichym bohaterem był Omer Asik.
Turek przed meczem dowiedział się, że jest jedynym przedstawicielem swojej ojczyzny z szansami na grę w tegorocznym finale (bo Boston Celtics oddali Semiha Erdena) i dobrze mu to zrobiło. Defensywna tablica została wyczyszczona aż lśniło - w sumie 11 zbiórek i duże wsparcie dla obrony Byków. Asik był +17 w +/- (najwięcej w drużynie, Noah -11) i w zasadzie gdyby miał perukę z kręconymi długimi włosami a la Noah, to nikt by się nie zorientował kto rządzi pod chicagowską deską. Gdyby jeszcze potrafił dać coś Bykom w ataku. Przecież potrafi być skuteczny w ofensywie. Marcin Gortat coś o tym wie.
Heat są teraz 42-16, Bulls 39-17, a Celtics po porażce w Denver 41-15. Mimo wszystko nadal stawiam na pierwsze miejsce dla Heat.
Etykiety:
Chicago Bulls,
Chris Bosh,
Derrick Rose,
Dwyane Wade,
koszykówka,
LeBron James,
Luol Deng,
Miami Heat,
NBA,
Omer Asik
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz