piątek, 11 lutego 2011
Screw yourself Deron Williams
Jestem wstrząśniety, nie zmieszany. A nawet wstrząsnięty i zmieszany.
Moje początki z NBA, czyli połowa lat 90-tych. Finały z udziałem Houston Rockets i Orlando Magic, ale gdzieś tam po cichu do głosu zaczynają dochodzić jacyś Jazzmeni z Utah. Drewniany i monotonny Karl Malone plus dwóch białasów w przykrótkich spodenkach, czyli Jeff Hornacek i John Stockton. Prowadzi ich - ponoć od dawien dawna - niejaki Jerry Sloan. Pasuje do nich. Też białas, wygląda na sztywniaka.
Sezon 1996/1997. Jazz mają najlepszy bilans w lidze, ale są znienawidzeni. Odważyli się postawić Michaelowi Jordanowi i Bykom. Przegrywają. Hurra! Kolejne finały, czyli 1998 rok. Znowu Bulls, znowu Jazz. Ci drudzy są teraz lepiej przygotowani, mówi się, że to ten Sloan. Ale co z tego - trzeci mecz i wygrana Bulls 96:54. Jordan ze Scottiem Pippenem w czwartej kwarcie śmieją się na ławce rezerwowych. Na drugiej "ławce" Sloan siedzi zrezygnowany, wpuszcza dalekich zmienników. Kilka dni póżniej Bulls wygrywają tę serię 4-2. Zwycięski rzut Jordana nad Bryonem Russellem.
Kolejny rok to lockout w NBA, moje zainteresowanie - przyznaję - trochę spada. Ale potem wraca. Słyszę, że Jazz biorą w drafcie wielki talent, niejakiego DeShawna Stevensona. Jest nieokiełznany, ale Sloan zrobi z niego człowieka. Nie udaje się, Jazz grają słabiej, ledwo łapią się do play-offów, a wkrótce Malone i Stockton odchodzą. Koniec? A gdzie tam... Sloan zostaje. W międzyczasie pojawia się niesamowicie wszechstronny Andriej Kirilenko, kilku innych młodych graczy. Jazz stają się swego rodzaju pośmiewiskiem. Bez gwiazd, bez talentów, bez nadziei, poza play-offami. Sloan ciągle tam jest.
2008 rok. Jazz są teraz modni. Niesamowity duet Deron Williams/Carlos Boozer i kapitalne play-offy najpierw wygrane z Rockets, potem przegrane z Lakers. Mówi się, że to zasługa Sloana. Że to on ich cierpliwie odbudowywał zespół. Sezon 2010/2011. Z zespołu odchodzi Boozer. Nie, Jazz nie pozbierają się po takiej stracie. Odchodzi rewelacyjny debiutant Wesley Matthews. Nie ma szans. Play-offy nie są dla nich. Tymczasem zaczynają sezon świetnie. Druga siła Zachodu. Niesamowity trener. Sloan wreszcie będzie "Coach of the Year"!
Styczeń 2011. Coś się zaczyna psuć. Jazz przegrywają kilka spotkań z rzędu, spadają w tabeli na szóste miejsce.
8 lutego 2011. Krótkie wiadomości w gazetach i agencjach prasowych. "Jerry Sloan przedłużył umowę z Utah Jazz do końca sezonu 2011/2012". Zieeeeeeew.
10 lutego 2011. Breaking news. Osz cholera... Sloan ma ogłosić swoje odejście. Że co? Kto? Żart? Kto to podał? Nie no, im nie można wierzyć... A jednak. Konferencja za godzinę. Nie, jednak za dwie. Stało się. To prawda. Ponoć przez kłótnie i nieporozumienia z Deronem Williamsem. Ponoć Williams nie stosował się do poleceń trenera. Ponoć miał swoje "widzimisię".
Screw yourself Deron Williams.
To mówiłem ja, największy hater Utah Jazz w 1998 roku.
Chichot historii. Ostatnim spotkaniem Sloana na ławce Jazz mógł być przegranym mecz z Bulls w finałach 1998. Sloan nie chciał kończyć w ten sposób i skończył... przegranym meczem z Bulls w rundzie zasadniczej sezonu 2010/2011.
P.S.
Tak, ten wpis miał być takim nieładem w postaci luźnych myśli, wspomnień, flashbacków, skojarzeń.
Etykiety:
Deron WIlliams,
Jerry Sloan,
koszykówka,
NBA,
Utah Jazz
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz