poniedziałek, 1 lutego 2010

Tata Szewczyk, tata Lijewski

Ostatnio nie mam motywacji, by pisać na blogu, ale nie chcę też, by zbyt długo była tu "dziura", więc wrzucę kilka tekstów z ostatnich tygodni, które albo nie znalazły się w gazecie albo znalazły się, ale po prostu mi się podobają. Na dzień dobry 2/5 historii o ojcach, którzy mieli wielki wpływ na karierę swoich dzieci. Materiał był niedawno w piątkowym Magazynie Sportowym (dodatek do PS) obejmował tatusiów Michała Kościuszko, Sebastiana Mili, sióstr Radwańskich (ale to ja nie pisałem) oraz Szymona Szewczyka i braci Krzysztofa oraz Marcina Lijewskich (to ja pisałem). Myślę, że szczególnie tekst o "Szewcu" jest ciekawy, bo przedstawia parę nieznanych faktów z jego życia. Może uda mi się później wrzucić screena z gazety z fotkami.


MIROSŁAW SZEWCZYK

Przez kilkanaście lat był koszykarzem Pogoni Szczecin. Mirosław Szewczyk występował także z powodzeniem w ekstraklasie, więc jego urodzony w 1982 roku syn Szymon chcąc nie chcąc jeździł z tatą na mecze czy obozy. A tata uczył go koszykówki. Nawet gdy Szymon trenował w klubie u innego trenera, to przychodząc do szkoły dostawał ostrą kolejną lekcję basketu od ojca. – Na każdej przerwie pokazywałem mu różne zagrania, mimo, że nie był w stroju sportowym – opowiada pan Mirosław. – Przy innych osobach zwracałem się do taty “panie profesorze” – wspomina Szymon.

Pływał i śpiewał
Mając takiego ojca Szymon wręcz musiał trafić do koszykówki. – Kupowałem mu piłki, ale miał też inne zajęcia jak chociażby śpiewanie w chórze. Ale przez nasze wspólne wyjazdy skłaniał się do koszykówki. Kiedyś postanowił z kolegami nawet zbudować kosz na osiedlu. Ciągnął kable przez balkon, wiertarkę pożyczył i zmontowali – uśmiecha się Mirosław Szewczyk. – A ja pamiętam spotkanie w Poznaniu. Biegałem po całej hali i tata bardziej niż meczem był zajęty rozglądaniem się, gdzie jestem. Strasznie był na mnie zły z tego powodu – opowiada Szymon i przyznaje: – To było naturalne w moim przypadku. Całe dzieciństwo spędziłem w określonym środowisku u boku ojca. Ale gdy byłem mały, to robiłem różne rzeczy: jeździłem na rowerze czy grałem w piłkę nożną. Zresztą mój dziadek marzył, że zostanę piłkarzem i kupił mi futbolówkę w prezencie. Niestety zanim mi ją ofiarował, to zmarł. Miałem wtedy dwa lata. Babcia ją zachowała i dostałem kilka lat później.

Poszukiwania półbutów
– Warunki fizyczne od zawsze predysponowały Szymona do tej dyscypliny. Gdy kończył szkołę podstawową miał już 2 metry wzrostu i rozmiar buta 52. Powstał problem, bo nie miał w co się ubrać na zakończenie roku szkolnego. Miał garnitur, ale brakowało do niego butów. Cały Szczecin przejechaliśmy wzdłuż i wszerz, aż w końcu na ostatnią chwilę znaleźliśmy w sklepie na ulicy Wyszyńskiego wiśniowe, skórzane półbuty. Garnitur był w kolorze stalowym, więc i tak nie pasowały idealnie, ale lepiej niż buty sportowe – mówi tata Szewczyk. – Początkowo był wysoki, ale chudy i brakowało mu masy. Może wtedy miał trochę zwątpienia, ale był bardzo pojętny. Mówi się, że zawodnik potrzebuje 2000 powtórzeń, żeby jakiś element wszedł mu w nawyk. On potrzebował o wiele mniej. Na dodatek był bardzo sprawny. Potrafił pływać, wykonywać najróżniejsze ćwiczenia gimnastyczne, różne zwisy, stania na rękach. Świetnie biegał na 400 metrów. W szkole średniej cztery razy był mistrzem Szczecina w pchnięciu kulą – wymienia ojciec jednego z naszych najlepszych koszykarzy.

Jeden na sto
Właśnie przechodząc do szkoły średniej, a konkretnie do Zespołu Szkół Łączności w Szczecinie Szymon trafił pod opiekę swojego ojca. – Nie było mi łatwo, bo kiedy tata zaczął mnie trenować, ja właśnie byłem w okresie młodzieńczego buntu i nie rozumiałem wielu rzeczy. Czasami kazał mi w kącie hali rzucać piłką 100 razy w jeden punkt, a ja się buntowałem i myślałem: Ja pierdzielę po co mi to? Chciałem biegać po całej hali, jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem – śmieje się Szymon. – Nie miał u mnie taryfy ulgowej, a nawet stawiałem mu większe wymagania niż innym, bo był najbardziej utalentowany. Kiedy jeszcze trenował w klubie u innego trenera, to po przyjściu do szkoły na każdej przerwie pokazywałem mu wiele różnych manewrów. Nawet nie musiał się przebierać w strój koszykarski. Dzięki temu szybciej się uczył. Wykładowca jeszcze na studiach powiedział mi, że jeśli na 100 zawodników trafi mi się jeden talent, to będzie bardzo dobry wynik. I ja się tej zasady trzymałem, a miałem to szczęście, że tym talentem był akurat mój syn. Oczywiście nie odpuszczałem innych chłopaków i też kazałem im ciężko trenować. A z Szymonem odbyłem jedną męską rozmowę. Zapytałem go czy chce być najlepszy na podwórku czy być dobrym graczem w Europie. Był bardzo wszechstronny, występował u mnie praktycznie na każdej pozycji. W lidze szkolnej dzięki swojej sprawności grał nawet jako rozgrywający i dobrze mu to wychodziło – wspomina Szewczyk senior.

Nie kablował na kolegów
Koszykówka była obecna w życiu Szewczyków przez cały dzień. – Spotykaliśmy się oczywiście z całym zespołem i analizowaliśmy spotkania, ale skłamałbym gdybym nie przyznał się, że w domu też dyskutowaliśmy: Dlaczego zrobiłeś tak czy siak? – przyznaje Mirosław Szewczyk. – W domu mieliśmy normalne stosunki, ale w szkole zwracałem się do taty przy innych osobach “panie profesorze”. Nigdy nie kablowałem na kolegów, choć były takie podejrzenia. Czasem było mi przykro, bo sam narzekałem na tatę jako trenera, a na dodatek musiałem jeszcze wysłuchiwać narzekań innych zawodników. Tata pytał mi się jak reagują koledzy na poszczególne zagrywki. Ja nie mówiłem, że ten czy ten chce tak czy inaczej, ale ogólnie, że drużyna wolałaby grać takie akcje – tłumaczy Szymon, który grywał bardzo dużo w ekstraklasie jako nastolatek, gdy jego ojciec był trenerem SKK Szczecin. – Nie miałem wielkich oporów przed wystawianiem go na parkiet. Ja sam debiutowałem w ekstraklasie jako 15-latek. Bardzo chciał dorównać czołowym zawodnikom podkoszowym w lidze w tamtym czasie jak Tomek Jankowski czy Joe McNaull, ale był po prostu się od nich odbijał – zauważa ojciec.

Stypendium od Buzka
Szewczyk w pewnym momencie występował aż w 8 różnych rozgrywkach zaczynając od ligi szkolnej poprzez kadrę makroregionu, juniorów, a kończąc na ekstraklasie. Mimo to nie miał problemów z nauką. Wręcz przeciwnie! – Ciągle mu wpajałem, że koszykówka to sport akademicki, dla ludzi wykształconych. Była taka sytuacja, że wróciliśmy o 23 po treningu do domu, położyłem się spać, budzę się o 2, a u niego w pokoju światło się świeci. Pomyślałem, że nie zgasił go przed spaniem. Wchodzę, a on tam wypracowanie pisze. To tylko jeden z przykładów, że był bardzo pilnym uczniem, niczego nie zaniedbywał. Doszło nawet do tego, że dostał stypendium od premiera Jerzego Buzka i to nie za osiągnięcia sportowe, ale za naukę. A na maturze był zwolniony z ustnego egzaminu z matematyki – chwali się tata.

Woleli Kukoča
Szymon opuścił ojca w 2001 roku, gdy przeniósł się niespodziewanie do pierwszoligowej Polpharmy Starogard Gdański zaskakując wielu. – To była nasza wspólna decyzja. Wcześniej latem był na zgrupowaniu kadry juniorów w Wałczu. Doznał kontuzji, a nikt nie zrobił mu nawet rentgena. Obłożyli go lodem i odesłali do domu. Odebrałem go z dworca i pojechaliśmy do szpitala. Ten uraz trochę uniemożliwił mu rozwój. W Polpharmie był wtedy trener Tadeusz Huciński i uznałem, że od niego wiele się nauczy, to nie będzie stracony sezon. Faktycznie tak się stało. Rok później poszedł do Niemiec do Brunszwiku, gdzie był rewelacją – mówi Szewczyk senior. Potem “Szewcu” grał w Albie Berlin, Olimpiji Lublana, włoskim Legea Scafati, rosyjskim Lokomotiwie Rostow, a teraz znowu we Włoszech w Air Avellino. – Cały czas jesteśmy w kontakcie. Śledzę jego występy przez internet. Gdy był w Brunszwiku często jeździłem 500 kilometrów na mecz. Później do Berlina miałem tylko 1,5 godziny samochodem, więc mogłem go nawet odwiedzać w środku tygodnia. Konsultowaliśmy czasem nawet sprawy taktyczne – mówi pan Mirosław. Szymon został w 2003 roku wybrany w drafcie NBA, ale nigdy się tam nie dostał. Próbował bezskutecznie swoich szans podczas ligi letniej, chociaż w 2004 poszło mu bardzo dobrze. Dlaczego? – Poprosił mnie o pomoc w przygotowaniach. Przyjechał do Szczecina i dwa tygodnie ciężko trenowaliśmy. Poleciał do USA i grał świetnie. W jednym meczu miał nawet 31 pkt i 16 zbiórek. Niestety Milwaukee Bucks woleli wtedy weterana Toniego Kukoča – ubolewa ojciec niedoszłego gracza Kozłów.

Ferie we Włoszech
– Nie jestem typem człowieka, który żali się, że gra za mało albo coś mu nie wychodzi. Ale tata nawet do teraz, mimo, że mam już 27 lat, stara się doradzić, pomóc mi, podpowiedzieć coś. Niestety nie zawsze może dostać wolne w pracy, a ja nie zawsze miałem takie warunki mieszkaniowe, by móc gościć rodzinę. Na pewno przyjedzie do mnie do Włoch w trakcie ferii zimowych – zapowiada Szewczyk junior. A on często latem odwiedza tatę w szkole. – W ubiegłym roku był w naszym Zespole Szkół Łączności, spotkał się z uczniami, rozmawiał prawie godzinę na każdy temat. Gratulowano mu obycia, umiejętności rozmowy z młodzieżą. Dla niego to zresztą nic nowego. Gdy grał w Rosji, to też zapraszano go do szkół – zauważa Szewczyk senior. – Bardzo często pojawiały się zarzuty, że ojciec mnie foruje, że promuje swojego syna kosztem innych zawodników. Nie wiem czy tak było, bo nigdy ojca o to nie pytałem, ale nawet jeśli tak, to wiele mi to dało. Myślę, że nie zawiodłem taty – kończy Szymon.

EUGENIUSZ LIJEWSKI

Niewielu jest ojców, którym udało wychować nie jednego, a dwóch świetnych sportowców. Do tego grona należy Eugeniusz Lijewski, tata Krzysztofa i Marcina, dwukrotnych medalistów mistrzostw świata w piłce ręcznej. Gdyby nie on, synowie nigdy nie graliby w szczypiorniaka. Obaj woleli koszykówkę, ale to on zasugerował im, że większe szanse na zrobienia kariery mają jako piłkarze. Do teraz często doradza synom i ... – Tata zawsze ma rację – mówi Krzysztof. Nic dziwnego, bo w końcu pan Eugeniusz sam zna tę dyscyplinę od podszewki. W przeszłości długo był zawodnikiem, a teraz jest trenerem. Niedawno objął stanowisko trenera pierwszoligowej Ostrovii Ostrów Wielkopolski. To w tym klubie zaczynali bracia Lijewscy.

Musieli być sportowcami
– Zawsze chciałem mieć syna. Jeśli będzie miał predyspozycje, to chciałem, żeby uprawiał sport. A oni mieli. Obaj wyróżniali się już w przedszkolu. Gdy byli małymi dziećmi, to na gwiazdkę zawsze kupowałem im piłkę ręczną. Chętnie się nią bawili, kilka razy nawet zbili szybę. Byli sprawni, chcieli się ruszać. Dla nich ważny był ruch, piłka, rower. Musieli trafić do klasy sportowej, by wyładować energię – mówi Eugeniusz Lijewski. Bracia nie zostali od razu fanatykami szczyporniakiem. – Koszykówka przewyższała wtedy popularnością piłkę ręczną. Na każdym osiedlu można było spotkać kosze. Siłą rzeczy oni też grali. Przez pierwsze trzy lata podstawówki mieli zajęcia w szkole o profilu koszykarskim – wspomina najstarszy Lijewski, którego żona była koszykarką. – Ale nie było między nami kłótni o to, jaką dyscypliną mają zająć się synowie. Marcin od małego jeździł ze mną na obozy, mecze, zgrupowania. Nie trenowałem go ani w szkole ani w klubie. Dopiero po skończeniu szkoły podstawowej zaczął powoli zajmować się piłką ręczną. Koszykówki nie odstawił kompletnie na bok. W szkole średniej nadal grał w basket. Był wtedy szczupły, niezbyt mocny fizycznie i grało mu się coraz gorzej, nie umiał przepchnąć się pod kosz. Zapisałem Marcina do Ostrovii. Świetnie gra lewą ręką, a tacy piłkarze są poszukiwani. Do tego ma niezwykły zmysł do gry kombinacyjnej, te cechy przydały mu się w latach seniorskich – opowiada były zawodnik m.in. Śląska Wrocław.

Fascynacja NBA
Z Krzysztofem było podobnie, bo też zaczynał od koszykówki. – Chodził do tej samej szkoły podstawowej, ale od czwartej klasy przeniosłem go do innej, gdzie ja zacząłem uczyć – mówi Lijewski senior. – Gdy byłem małym chłopcem uwielbiałem oglądać NBA i ciągle grałem w tę dyscyplinę sportu. Bardzo chciałem zostać przy baskecie i wcale nie było mi łatwo się przestawić. Jeszcze jako nastolatek chodziłem po treningu na boisko z kolegami grać w koszykówkę. Do dzisiaj bardzo ją lubię – wspomina Krzysztof. – W trzeciej klasie podstawówki nie myśli się o dalekiej przyszłości tylko o tym, co będzie jutro. Tata uzmysłowił mi jednak, że w piłce ręcznej mogę osiągnąć zdecydowanie więcej, jeśli tylko będę przykładał się do treningów – dodaje 26-latek, który teraz nie żałuje tej decyzji. Pod okiem ojca uczył się w klasie o profilu piłki ręcznej wraz z m.in. kolegą z kadry Bartłomiejem Jaszką i Andrzejem Biegańskim grającym obecnie w drugiej lidze niemieckiej. – Nie ograniczałem zajęć do mojej dyscypliny. Na lekcjach był czas na piłkę nożną i koszykówkę. W tej ostatniej Krzysiek radził sobie doskonale. Miał świetny rzut, nawet niedawno, gdy grał 1 na 1 z bratem to on wygrywał, bo trafiał niesamowicie za 3 punkty. Ale nie wiem czy gdyby zostali przy koszykówce odnieśliby taki sukces, bo w naszym kraju polscy zawodnicy nie mogą się przebić – twierdzi ojciec Lijewski.

Piwo i papierosy
Występując u taty Krzysztof wcale nie miał łatwiej. Wręcz przeciwnie. – Cały czas byłem na świeczniku, a koledzy patrzyli mi na ręce i obserwowali jak reaguję na zachowania ojca. Na dodatek przez długi czas byłem kapitanem i przez to w młodym wieku mialem na sobie dużą presję – przyznaje Krzysztof. – Starałem się widzieć wszystkie złe rzeczy, byłem uczulony na to. W czasie lekcji nie dawałem mu tego odczuć, ale w domu ciągle mu doradzałem co i jak ma robić. Cały czas był pod obserwacją. Koledzy wybrali go na kapitana drużyny, pewnie liczyli, że coś w ich imieniu załatwi u ojca – mówi ojciec braci. Najgorszy dla Krzysztofa był okres pobytu w 8. klasie podstawówki. W ciągu roku urósł prawie 20 cm i zaczęły się problemy ze skrzywieniem kręgosłupa. Przez cały sezon nie mógł trenować i grać, mógł tylko wykonywać ćwiczenia korekcyjne. – Widziałem w jego oczach zwątpienie. Ale dopiero gdy wzmocnił się fizycznie i nabrał masy, postanowiliśmy, że może mieć takie obciążenia jak wcześniej – wyjaśnia tata Lijewski. – Było trudno. Wtedy już walczyliśmy o medale na mistrzostwach Polski młodzików, a ja w pierwszej fazie nie mogłem zagrać. Ale wiedziałem, że wrócę. Tata wyjaśnił mi, że takie sprawy są wliczone w życie sportowca – mówi Krzysztof. Młodość zarówno jego jak i Marcina nie była idealna. Obu zdarzały się różne wybryki. – Marcina przyłapałem na paleniu papierosów w 8. klasie. Na szczęście większych kłopotów wychowawczych nie było, na policję nie musiałem chodzić w jego sprawie. Z kolei Krzysiek powiedział mi wprost, że nigdy nie palił papierosów i ja mu wierzę. Przyznał się natomiast, że pił piwko z kolegami i to nawet za moimi plecami – ujawnia pan Eugeniusz.

400 km na marne
Tata pomagał synom także, gdy po świetnej grze w Ostrovii wreszcie trafili do ekstraklasy. Marcin w wieku 19 lat, Krzysztof – 20. – To był niesamowity skok. Ale musieli odejść, bo rywalizacja, walka o miejsce w zespole czyni postęp. Jeździłem na pierwsze mecze Marcina. Po meczu derbowym ze Spójnią, gdy zagrał rewelacyjnie, dostałem kasetę, którą trzymam do teraz. Ale czasami było gorzej. Marcin trafił na wspaniałego szkoleniowca Daniela Waszkiewicza. Często “grzał” ławę, bo po prostu grał słabo. Mówiłem mu potem: jadę 400 kilometrów, a ty nie potrafisz dobrze zagrać, zmobilizować się. To przykre dla mnie – opowiada Lijewski senior, który dobrze rozumiał dlaczego syn nie pojawia się na parkiecie, bo sam jest trenerem i wie jaka jest jego rola. – Jeśli jakiś rodzic ma pretensje do mnie, że mam do jego dziecka uwagi, to się myli niesamowicie. Jeśli udzielam mu uwag, to chcę mu pomóc. Gdybym go olewał, to możnaby mieć pretensje – twierdzi.

Telefon po każdym meczu
Krzysztof trafiając do Śląska Wrocław był już medalistą młodzieżowych mistrzostw Europy. W stolicy Dolnego Śląska nie miał łatwo, bo skład był bardzo silny. – Pamiętam jak kiedyś do mnie zadzwonił żaląc się: mówi do mnie, żebym przepchnij kołowego, a ja tak, jakbym oparł się o ścianę. Dzięki temu zrozumiał, że musi pracować nad siłą i od tego czasu praktycznie po każdym treningu zostawał na siłowni – przypomina ojciec Lijewski. – Na początku bardzo często kontaktowałem się z tatą. On zresztą bywał na meczach we Wrocławiu, bo z Ostrowa nie jest tam daleko. Po nieudanych występach byłem otwarty na jego krytykę, często porównywałem to co on mówi z uwagami trenera i zazwyczaj pokrywało się ze sobą. Wiedziałem, że tata zawsze ma rację. Teraz rozmawiamy telefonicznie po każdym meczu. Mam taką potrzebę, a jednocześnie wiem, że piłka ręczna to dla taty całe życie. Opowiadam mu o tym, jak wyglądało spotkanie, co się działo, daje mi wskazówki, choć nie tak często jak wcześnie. Mamy przecież w klubie znakomitych fachowców, którzy świetnie się nami zajmują – kończy Krzysztof.

Brak komentarzy: