sobota, 13 lutego 2010

Najlepsze momenty NBA All Star Games, czyli z czeluści twardego dysku 2

Weekend Gwiazd NBA w pełni, więc wygrzebuję z dysku tekst(y) sprzed roku dotyczący(-e) właśnie tego wydarzenia, a dokładniej - najciekawszych momentów z All Star Games z poprzednich lat. O zdanie zapytałem amerykańskich koszykarzy występujących wtedy (czyli w lutym 2009) w PLK, którzy wcześniej byli w NBA. Niektórzy nie mieli wiele do powiedzenia (Pat Burke raczył nawet stwierdzić, że jego takie mecze nie interesują), kilku tak, ale w gazecie ostała się tylko opowieść Jeffa Nordgaarda. Poniżej macie resztę (i Jeffa też). A foty z archiwum na nba.com.


Kto będzie dzisiaj drugi?
6 lutego 1988 roku. Dawson w stanie Minnesota. Niespełna dwa tygodnie przed swoimi 15–mi urodzinami Jeff Nordgaard ogląda sobotnią część odbywającej się w Chicago imprezy. Od dziecka był fanem jednego koszykarza – Larry'ego Birda i dla niego zasiadł wtedy przed telewizorem. Blondwłosy skrzydłowy Boston Celtics miał wziąć udział w konkursie rzutów za 3 punkty. – Dorastałem jako jego kibic. Nikt inny nie był ważniejszy dla mojej koszykarskiej kariery niż on. Świętowałem każdy jego sukces i szczerze przyznaję, że wiele razy płakałem, gdy Celtowie przegrywali – wspomina obecny grający trener AZS–u Koszalin. Przez blisko 21 lat jakie minęły od Weekendu Gwiazd przeżył naprawdę wiele. Ukończył z dobrym skutkiem uniwersytet w Green Bay w Wisconsin. Został wybrany w drafcie NBA przez Milwaukee Bucks w 1996 roku w barwach których zaliczył kilkanaście spotkań w sezonie 1997/1998. Występował we Francji, Włoszech, Hiszpanii, Grecji, ale najdłużej w naszym kraju. Tu przyjechał grać w 2001 roku i od tego czasu prawie go nie opuszcza. Co więcej – został nawet posiadaczem paszportu z orzełkiem. W Chicago Bird startował w rywalizacji "trójek" po raz trzeci. Triumfował w dwóch wcześniejszych edycjach. Miał właśnie swój najlepszy sezon i nic dziwnego, że znowu stawiano w roli zdecydowanego faworyta. – Już wtedy był Larrym Legendą. Był tak pewny siebie jak nikt nigdy przedtem czy potem – mówi Nordgaard, który dopiero później się dowiedział o sytuacji jaka miała miejsce przed rozpoczęciem widowiska. Bird wszedł do szatni jako ostatni. Wszyscy pozostali uczestnicy, w tym świetni strzelcy jak Dale Ellis, Byron Scott, Mark Price, Detlef Schrempf spojrzeli na niego. – Kto z was będzie dzisiaj drugi? – zapytał Larry. – W eliminacjach szło mu kiepsko, ale na szczęście zakwalifikował się do finału. Wielu wątpiło w to czy w tej sytuacji będzie w stanie wygrać – opowiada nam Jeff. Jego rywalem w decydującym starciu był Ellis, który zdobył 15 punktów. – Bird musiał trafić kilka ostatnich prób, by zwyciężyć. Przed kończącą tzw. money ball (punktowana podwójnie – przyp. red.) miał taką samą zdobycz jak przeciwnik. Spokojnie wziął piłkę, odetchnął i wyrzucił ją w górę. Ułamek sekundy później podniósł palec wskazujący do góry i obrócił się tyłem do kosza. Zanim pilka zatrzepotała w siatce, wszyscy wiedzieli, że tytuł po raz trzeci należy do niego. A legenda Larry'ego Birda rosła w świadomości mojej i wielu fanów na całym świecie – kończy Nordgaard. Patrząc na technikę rzutu Amerykanina z polskim obywatelstwem i charakterystyczny ruch po jego wykonaniu nie sposób nie dostrzec podobieństw do słynnego gestu idola.


Ciężkie chwile Jordana
Weekendy Gwiazd NBA to nie tylko różne konkursy i efektowne akcje podczas spotkań. To także wielkie pojedynki wspaniałych koszykarzy. Do jednego z nich doszło w 1998 roku w Nowym Jorku. Zaledwie 20–letni Kobe Bryant po raz pierwszy dostąpił zaszczytu uczestnictwa w tej imprezie. Być może trochę na wyrost – w Los Angeles Lakers był zaledwie rezerwowym ze średnią 15 punktów – ale kto o tym teraz pamięta? Na pewno nie Erick Barkley i Antonio Burks. Pierwszy z tego duetu jest rodowitym nowojorczykiem, choć tego meczu akurat nie oglądał na żywo. – Byłem wtedy w szkole średniej i widziałem spotkanie tylko w telewizji – wyjaśnia. Bryant występował w ekipie Zachodu. Liderem Wschodu był Michael Jordan. Widowisko szybko przerodziło się w rywalizację jego i młokosa Bryanta. – Zawsze chciałem być jak Jordan lub chociażby umieć z nim walczyć jak równy z równym. Bryantowi się to udało, dlatego ten mecz z 1998 roku wspominam najlepiej – mówi Burks, rozgrywający Energi Czarnych Słupsk. – Pomyślałem, że Bryant będzie naprawdę świetnym zawodnikiem w przyszłości. MJ przeżywał cięźkie chwile broniąc przeciwko niemu – dodaje Barkley. Ostatecznie Bryant zdobył 18 punktów i miał 6 zbiórek. Jordan skończył z dorobkiem 23 punktów, 6 zbiórek i 8 asyst. Nagroda dla MVP trafiła do niego. – Kobe chyba nie chciał robić mu wstydu – żartuje Burks. – Dla Bryanta sam występ w takim wieku w Meczu Gwiazd był czymś niesamowitym. To historyczne wydarzenie. Teraz, ponad 10 lat od tamtego spotkania Bryant jest moim zdaniem najlepszym zawodnikiem w lidze. Nie skończył jeszcze kariery i nie można porównywać go z byłymi gwiazdami. Ale wiem na pewno, że nigdy nie będzie większym koszykarzem niż Jordan. Bo nikt nie będzie – uważa Erick Barkley.

Kradzież w Chicago
Przenosimy się ponownie przed telewizor Jeffa Nordgaarda do Dawson w stanie Minnesota do 1988 roku. Po konkursie rzutów za 3 punkty i triumfie Larry'ego Birda przyszedł czas na rywalizację dunkerów. To miał być hit transmisji z Chicago Stadium, bo wśród uczestników byli zwycięzcy z trzech wcześniejszych lat: Spud Webb, Dominique Wilkins i Michael Jordan, a także m.in. Clyde Drexler i Jerome Kersey. Zestaw naprawdę wyśmienity. – Do tego dnia mój stosunek do Jordana można uznać za obojętny. Nie byłem ani jego kibicem, ani też przeciwnikiem – mówi Nordgaard.Przez eliminacje Jordan i Wilkins przeszli bez problemów. Do półfinału dostał się też Drexler, ale wyglądało to tak jakby kopiował pomysły Jordana z mniejszą elegancją. Nic dziwnego, że odpadł i w decydującym starciu zmierzyli się MJ oraz Nique, jak ich nazywano w skrócie. Zaczynał ten drugi, więc Jordan wiedział czego potrzebuje do zwycięstwa przed ostatnią próba. W tej kolejce Wilkins dostał tylko 45 punktów (na możliwe 50). – Został po prostu okradziony – twierdzi Nordgaard. Jego rywal mógł wygrać zdobywając maksymalną notę od sędziów. Zastanawiał się przez chwilę, aż w końcu spróbował tego, co udało mu się w półfinale. Wsad z linii rzutów osobistych oceniono na 50 punktów. Jordan chciał po prostu powtórzyć to co się już raz powiodło. Rozpędził się i ... spudłował. Takiej sytuacji się nikt nie spodziewał. Zgodnie z regulaminem dostał jeszcze jedną szansę, którą wykorzystał. Pięcioosobowe jury nie miało wyjścia – pięćdziesiątka i zwycięstwo.– Właśnie dlatego zdecydowałem, że nie będę członkiem wielkiej grupy wielbiącej Jordana, nie będę jego fanem. Wiem, że jest najlepszym koszykarzem w historii i nie będę się z tym kłócił. Ale wtedy to Wilkins był największym specjalistą od wsadów jakiego znał ówczesny świat. Konkurs w 1988 roku to wspaniała rywalizacja dwóch zawodników niemal z innej planety. Ja jednak zapamiętam go jako ten, w którym jednego z uczestników okradziono z wygranej – zapewnia Jeff.

Magik Magic
Większość moich rozmówców ma doświadczenia z najlepszej ligi świata z XXI wieku, ewentualnie z końcowki poprzedniego stulecia. Żaden nie był w NBA na przełomie lat 80–tych i 90–tych. Żaden z wyjątkiem Michaela Ansleya (w tym sezonie Polonia Warszawa). To jedna z najciekawszych koszykarskich postaci jakie kiedykolwiek pojawiły się w Polsce. Możnaby o nim samym napisać dobrą książkę. Bardzo lubi rozmawiać, opowiadać o swojej przeszłości i nie tylko. Jest jeden temat, który go denerwuje. Nienawidzi, gdy ciągle wypomina mu się jego lata, teraz już 42. Dlatego zagadując go tym razem od razu uprzedzam, że nie będzie gadania o wieku. Mike uśmiecha się, a za chwilę zaczyna wspominać: – Mój ulubiony Mecz Gwiazd to ten z Orlando z 1992 roku, gdy Magic Johnson rozegrał swoje ostatnie spotkanie – stwierdza bez wahania. Trzeba tu dodać, że kilka lat później Magic wrócił jeszcze na kilkadziesiąt meczów do Los Angeles Lakers. – To było prawdziwe widowisko. Teraz Mecze Gwiazd to tylko zabawa. Wtedy oglądaliśmy prawdziwe widowisko – powtarza Ansley.Trzy miesiące wcześniej Johnson na konferencji prasowej ogłosił niespodziewanie, że kończy karierę, bo lekarze wykryli w jego organizmie wirusa HIV. Dla wszystkich był to szok, bo w 1992 roku w świadomości społecznej można było zarazić się HIV poprzez zażywanie narkotyków oraz stosunki homoseksualne. Mimo oświadczenia Magica liga nie zdecydowała się wycofać go z listy kandydatów w głosowaniu na uczestników Meczu Gwiazd, a kibice nie szczędzili mu poparcia. Wybrano go do pierwszej piątki – To w końcu Magic Johnson i nie zmieni tego nawet jakiś tam wirus. Nikt się tym nie przejmował. Wszyscy chcieli, by wziął udział w Meczu Gwiazd – mówi Ansley, chociaż nie ma racji. Oponenci się znaleźli. Karl Malone i Byron Scott uważali, że nie powinien wychodzić na parkiet, bo może dojść do przypadkowego zranienia i zakażenia innych zawodnikow. Na szczęście ich zdanie się nie liczyło. – Zagrał świetnie, dostał nagrodę MVP. Bardzo dobrze się stało, że pozwolili mu wystąpić. Magic to przecież magik. Przytrafiła mu się przykra rzecz, ale co z tego? Zresztą teraz nie ma AIDS, więc bardzo możliwe, że nigdy nie miał HIV – uważa Mike. Popis Johnsona zapadł w pamięć zresztą także kilku innym zawodnikom. Bardzo znamienne jest stwierdzenie Chrisa Garnera z Basketu Kwidzyn. – Pokazaliśmy, że NBA jest jedną wielką rodziną, a Magic jest jej częścią niezależnie od jakiejkolwiek choroby.

Chcę być jak Charles
Rozmowa z Ansleyem nie kończy się na magicznym Magicu Johnsonie. Mike ma jeszcze jedno wspomnienie. 1995 rok. – Grałem wtedy już w Hiszpanii. Mecz Gwiazd odbył się w Phoenix, a przedstawicielem gospodarzy, czyli Suns był między innymi Charles Barkley (zbieżność nazwisk z Erickiem przypadkowa). Znaliśmy się ze wspólnych występów w Philadelphia 76ers dlatego miałem jeszcze większą przyjemność oglądając jego grę. Był naprawdę świetny. Moim zdaniem był najlepszy na parkiecie – uważa Mike. Barkley zdobył 15 punktów i miał 9 zbiórek. Liczby nie oddają jednak osobistego wrażenia. Tak jak Larry Bird zainspirował Jeffa Nordgaarda wygrywając konkurs rzutów za 3 punkty w 1988 roku, tak Barkley miał olbrzymi wpływ na karierę Ansleya. W NBA Mike grał na obwodowych pozycjach. Dopiero później w Europie stał się dominatorem w strefie podkoszowej. Dlaczego zmienił swój styl? Wreszcie znamy odpowiedź. – W 1995 roku widząc Charlesa Barkleya stwierdziłem, że chcę grać właśnie jak ten facet – mówi. Kronikarskim obowiązkiem trzeba zaznaczyć, że sir Charles nie zasłużył wtedy zdaniem decydentów na nagrodę MVP. Ta przypadła Mitchowi Richmondowi z Sacramento Kings. Dla Mike'a bohaterem wieczoru był rzecz jasna kto inny. – Wysłalem mu później smsa z gratulacjami za świetny występ. Zresztą długo mieliśmy tego samego agenta – chwali się, ale pytany czy nadal czasami rozmawia z jednym z najlepszych koszykarzy w historii NBA trochę smutnieje i odpowiada: – Nie bardzo. Ale za to utrzymuję kontakt z moimi kolegami z Orlando Magic. Nick Anderson. Keith Askins, asystent trenera Miami Heat. Scott Skiles, trener Milwaukee Bucks... I gdyby mu nie przerwać pewnie jeszcze by wymieniał. Ale to temat na nieco inny tekst.

Brak komentarzy: