- Liquigas przegrał Giro - można było usłysześć kilka dni temu. Zupełnie niesłusznie.
W czwartek główni faworyci imprezy, czyli m.in. Ivan Basso (z Liquigasu, w którym jeździ także Sylwester Szmyd) i mistrz świata Cadel Evans pozwolili kilkudziesięcioosobowej grupie dojechać prawie 12 minut. Wydawało się, że opieszalość peletonu może kosztować Basso i Evans wygraną w całej imprezie.
Okazało się jednak, że niefrasobliwość uczyniła wyścig niezwykle interesującym. Kolarze Liquigas z Basso na weekendowych etapach wyciskali z siebie siódme poty, by przerzedzić czołową grupkę. Jestem przekonany, że gdyby nie trzeba odrabiać sporej straty w klasyfikacji generalnej, to taktyka byłaby bardziej zachowawcza. A tak mogliśmy widzieć z przodu Szmyda, a potem Basso zaatakował wczoraj (z Vincenzo Nibalim) i dzisiaj. Podążał za nim jak cień Evans, ale trzy kilometry przed cięźkim podjazdem pod Zoncolan nie dał rady. Mimo, że Basso jeszcze traci do lidera David Arroyo 3 minuty i 33 sekundy, a Evans 4 minuty i 21 sekund, to jestem niemal w 100% przekonany, że ta dwójka zajmie 1. i 2. miejsce na koniec imprezy. W górach nikt może im dorównać - ani wspomniany Arroyo, ani chwalony przez Szmyda Xavier Tondo, ani Aleksander Winokurow.
Do zakończenia Giro d'Italia pozostało sześć etapów - trzy kończące się podjazdami, jeden łatwy i dwie "czasówki". I wydaje mi się, że tutaj właśnie leży szansa Evansa: w jeździe indywidualnej jest zdecydowanie lepszy od Basso. Na inaugurację w Amsterdamie na trasie długości 8400 metrów miał od niego czas lepszy o 21 sekund. Teraz na czas do przejechania jest jeszcze 27,9 km. Tyle tylko, że 12,9 km pod górę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz