Chciałbym, żeby każdy zawodowy koszykarz był jak Michael Ansley.
Nie, nie chodzi mi o to, żeby każdy miał przekrzywioną głowę i nadwagę, ale o jego podejście do życia i sportu. Od blisko 20 lat był KIMŚ w każdej lidze, w której się pojawił. A jednocześnie nigdy nie gwiazdorzył, nigdy nie był kimś, kto nosił głowę za wysoko. Pamiętam scenkę z czasów jego występów w Ostrowie Wielkopolskim. Idę sobie ulicą w centrum miasta i nagle widzę jak Mike na boisku szkolnym rzuca do kosza z kilkunastoletnimi chłopcami. Ba! Nie tylko rzuca, ale gra z nimi w meczu 3 na 3 strofując swoich partnerów w obronie i gratulując ładnego rzutu. Nie pamiętam dokładnej daty, ale pewnie był kilka dni przed wpakowaniem 15 punktów Turowowi i kilka dni po zdobyciu 20 "oczek" w meczu z Prokomem. Ta sytuacja znakomicie obrazuje Ansleya. U niego w słowniku nie ma stwierdzenia "kim ty jesteś? ja grałem kiedyś w NBA!".
- Mike praktycznie się nie zmienił. Znam go dobrze z polskiej ligi i widzę, że teraz zachowuje się podobnie. Te same zagrania, te same odzywki do rywali i sędziów - zauważa Marcin Gebel, kolega Ansleya z drużyny. - Wszystko wydaje się takie oczywiste. Przychodzisz na mecz, wychodzisz na parkiet i grasz. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że ten gość, który teraz przybija z tobą piątkę i krzyczy „dobry rzut!", 20 lat temu krzyczał podobne rzeczy do Charlesa Barkleya i to z nim ścierał się na treningach. A całkiem niedawno klękała przed nim cała koszykarska Polska. Super! - tłumaczy Szeleszczuk.
To fragment artykułu, który napisałem po debiucie Ansleya w zespole Smaki Podkarpacia w lidze amatorskiej w Warszawie. Mike bez problemu przyjął zaproszenie do występów z bankierami, ekspedientami, studentami, piekarzami, tramwajarzami. W jego przypadku w zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. I w tym momencie staje mi przed oczami przeciętny polski ligowiec z końca ławki, taki średnio zdolny junior (albo już nawet nie), który dla "zapchania" protokołu jeżdzi z ekstraklasową drużyną na wyjazdy i nawet nie wącha parkietu. I jest z tego tak dumny, że gdy tylko widzisz jak wchodzi do pomieszczenia w którym jesteś, to masz wrażenie, że szeryf wkroczył do saloonu albo LeBron James przyjechał na gościnne występy. Nie twierdzę, że wszyscy tacy są, ale pewnie każdy wie jakich "graczy" mam na myśli. Kilka charakterystycznych cech podał niedawno Maciek Szlachtowicz na swoim blogu, chociaż nie zgadzam się z przypisaniem ich tylko do Warszawy. Tacy są wszędzie i to jest dopiero przykre.
piątek, 1 kwietnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz