piątek, 26 lutego 2010

Hej Stal, hej Śląsk, czas na rewanż

Jutro odsłona druga drugoligowego starcia niedawnych potęg PLK, czyli Śląska Wrocław i Stali Ostrów Wielkopolski. W pierwszej rundzie Śląsk wygrał na wyjeździe 60:54. Tym razem mecz we Wrocławiu, a ja tylko odsyłam do wpisu na zaprzyjaźnionym blogu 3 sekundy i krótko wyjaśniam koledze Rodziewiczowi, że Marcin Dymała aktualnie ma problemy z kolanem, które pogorszyły się, gdy zagrał w meczach strefowych juniorów starszych. Nie wiadomo, czy jutro zagra. (edit - potwierdzone, zagra)

Jak ważny to zawodnik dla obecnej Stali wyjaśnia poniższe amatorskie nagranie z końcówki wygranego 72:71 meczu z Open Basketem Pleszew.



A jeśli ktoś chce sobie powspominać, to polecam mój wpis przed pierwszym meczem, gdzie sporo statystyk, wideo i zdjęć z poprzednich lat.

Sinusoida Panathinaikosu


Rok temu w maju miałem okazję z bliska oglądać radość graczy Panathinaikosu Ateny tuż po wygraniu Euroligi. Teraz, ponad dwa miesiące przed kolejnym Final Four, wiemy, że Grecy tego sukcesu nie powtórzą.



Wtedy w Berlinie Panathinaikos był znakomity, a latem przecież jeszcze się wzmocnił. Porównajmy skład z finału z CSKA Moskwa z tym, który w czwartej kolejce obecnego Top 16 przegrał u siebie z Barceloną. Spośród dziewięciu zawodników, którzy wyszli na parkiet w maju tylko jednego nie ma w zespole teraz. To Kostas Tsartsaris. Został zastąpiony przez Marcusa Haislipa. W czym jest problem? Pomijając wszelkie aspekty typowo sportowe jak np. słabsza forma kilku koszykarzy, trener Żeljko Obradović ma najwyraźniej kłopoty z utrzymaniem motywacji na odpowiednim poziomie po spełnieniu i osiągnięciu wielkiego sukcesu. Czyż nie przeżywamy deja vu? Podobnie było przecież w sezonie 2007/2008 po wygraniu Euroligi w 2007 roku. Wtedy Koniczynki zostały wyeliminowane przez Partizan Belgrad, który zresztą był jednym z oprawców także w aktualnie trwających rozgrywkach.

Niepowodzenie Panathinaikosu i jego nieobecność w czołowej ósemce jeszcze bardziej podkreślają wyjątkowość ewentualnego sukcesu Asseco Prokomu. Znaleźć się w ćwierćfinale - to nie przypadek. Ale już jestem pewien, że za rok ateńczycy wrócą dwa razy mocniejsi chcąc się odbudować. Przecież wykres ich wyników w Eurolidze sezon po sezonie to ostatnio sinusoida, więc czas, by krzywa poszła w górę.

czwartek, 25 lutego 2010

Czy Massey jest pro(komo)rokiem?

Dwa lata temu powstała piosenka rapera Masseya na temat mistrzów Polski, w której było między innymi stwierdzenie: "Kto zwycięży w Eurolidze? Prokom. Zajdziemy wysoko!". Brzmiało dość śmiesznie, bo budziło skojarzenie ze zwycięstwem w całym sezonie, a wtedy było równie odległe jak udział w Meczu Gwiazd NBA dla Marcina Gortata. A nawet jeśli wziąć pod uwagę pojedyncze wygrane, to i tak było ich bardzo niewiele.

Ale czas szybko płynie, a sport jest piękny dzięki niespodziankom. Asseco Prokom Gdynia stoi teraz o krok od ćwierćfinału Euroligi. Co więcej - ma szansę na wygranie swojej grupy w fazie Top 16, przewagę parkietu w ćwierćfinale i rywala w swoim zasięgu w walce o Final Four (np. Chimki, które już pokonał). Jeszcze kilka miesięcy temu taka sytuacja wydawała się nierealna. Co więcej, jeszcze kilka tygodni temu sam awans do Top 16 wydawał się wielkim sukcesem. Teraz co mecz można przecierać oczy ze zdumienia patrząc na grę i wyniki mistrzów Polski. Apetyt rośnie i rośnie. Osobiście dwie godziny temu przyłapałem się na tym, że przez chwilę uznałem siedmiopunktowe (88:81) zwycięstwo nad wicemistrzem Euroligi z poprzedniego sezonu, niepokonanym od 10 spotkań CSKA Moskwa za duży niedosyt. Dlaczego? Bo Prokom na wyjeździe przegrał 73:84 i ma gorszy bilans bezpośrednich spotkań.

Owszem - losowanie było udane, bo np. z trzeciego koszyka zamiast Żalgirisu Kowno można było teoretycznie trafić na Maccabi Tel Awiw. Ale to już niekoniecznie nasz problem. Sukces Prokomu jest niebywały, bo do najlepszej ósemki rzadko ma okazję dotrzeć "kopciuszek." Zazwyczaj są w niej potentaci, czyli kluby z najsilniejszych lig (włoska, hiszpańska, grecka, turecka, rosyjska) i izraelski rodzynek Maccabi. W ostatnim dziesięcioleciu tylko trzykrotnie dostał się tam zespół spoza tej grupy - raz Olimpija Lublana, a dwukrotnie Partizan Belgrad. Prokom buduje przy okazji swoją renomę, co jest bardzo ważne, bo marzy przecież o wieloletniej licencji Euroligi dla klubu (a nie dla kraju). Renoma pomoże też na zatrudnienie lepszych graczy przed kolejnym sezonie.

Wygrana z Realem Madryt, wygrana w Maladze z Unicają, wygrana z CSKA Moskwa, awans do ćwierćfinału Euroligi. Tak się zdobywa uznanie w Europie. A jak tak dalej pójdzie, to może Massey zostanie pro(komo)rokiem?

poniedziałek, 22 lutego 2010

U-20 przed półfinałami - kogo oglądać?

Wracają rozgrywki młodzieżowe na szczeblu ogólnopolskim Na pierwszy ogień idą tradycyjnie juniorzy starsi (czyli kategoria do 20 lat lub też z angielska - U-20). Półfinały zaplanowano na 5-7 marca, finał na 17-21 marca. Przyjrzyjmy się jak przebiegała rywalizacja w poszczególnych strefach i na kogo warto zwrócić uwagę. "Suche" wyniki tutaj.

Strefa mazowiecko-podlaska

Właściwie to tylko Mazowsze, bo z Podlasia nikogo nie zauważyłem, a strona tamtejszego OZKosz nie informuje w ogóle o rozgrywkach w U-20. Jeszcze kilka spotkań do rozegrania, ale pierwsze dwa miejsca już rozdzielone. Niepokonana jest Polonia 2011 Warszawa, druga lokata przypadnie Polonii Warszawa. W tej pierwszej ekipie są dwaj ekstraklasowcy Piotr Pamuła i Jarosław Mokros, którzy grali tylko w kilku meczach, ale podejrzewam, że w fazie ogólnopolskiej ich nie zabraknie. Chociaż tu warto zauważyć, że turniej półfinałowy koliduje z meczem PLK przeciwko AZS-owi Koszalin. A w przypadku graczy z I-ligowej drużyny Tempcoldu AZS PW (Krzysztof Sulima, Michał Michalak, Roman Szymański, Mateusz Ponitka) nie bardzo pasuje termin finału, bo mają wtedy zaplanowane spotkanie z Sokołem Łańcut. To stawia trochę znak zapytania przy szansach P2011 na obronę mistrzostwa. Jeśli będą w pełnym składzie, to mają duże szanse, ale czy będą? Z kolei w Polonii jest przede wszystkim Alan Czujkowski (o którym na blogu już wieeele pisałem), który miał epizody w PLK, a w juniorach starszych rzuca średnio ponad 27 punktów. Nieźle. Poza tym Michał Kuśmierz, ławkowicz z ekstraklasy i grupa zawodników z drugoligowego OSSM PZKosz Warszawa.

Strefa lubelsko-podkarpacka

Tu zgłosiły się tylko cztery drużyny (czyli najmniej). Zdecydowanie najlepszy był Znicz Jarosław, którego składu nie udało mi się nigdzie znaleźć, ale podejrzewam, że będą w składzie wszyscy gracze U-20 z pierwszego zespołu: Mateusz Gazarkiewicz, Andrzej Urban, pozyskany niedawno Michał Moralewicz, a przede wszystkim wysoki Dariusz Wyka. Ten ostatni miał już kilka udanych występów w PLK i nawet jest w czołówce klasyfikacji bloków, ale większość punktów zdobywa ... rzutami z dystansu. Ciekawe, czy wśród rówieśników gra podobnie. Drugi zespół z tego regionu to Start Lublin, który w ostatnim meczu ograł Novum 69:67. W Starcie są gracze z pierwszoligowej drużyny, a przede wszystkim Adam Myśliwiec (miał na zapleczu ekstraklasy już występ z 20 punktami). On - z tego co wyczytałem na lubelskikosz.pl - uratował swój zespół przed porażką z Novum.

Strefa łódzko-kujawsko-pomorska

Jedyna strefa, która organizuje turniej z udziałem czterech drużyn - po dwóch z każdego województwa. Tym razem kujawsko-pomorskie górą, bo awansowały TKM Włocławek oraz Katarzynka Toruń. W składzie włocławian jest Wojciech Glabas - na co dzień na ławce w Anwilu w PLK i na boisku (ponoć dobrze sobie tam radzi) w Harmattanie Gniewkowo w II lidze. Jest też pochodzący (chyba) z Trójmiasta Przemysław Szczechowicz oraz Dawid Adamczewski, kolega Glabasa z ławki Anwilu. W Katarzynce spodziewać się można przede wszystkim Przemysława Karnowskiego, w końcu to klub jego ojca. Nie jestem przekonany, że trzymanie tego utalentowanego 17-latka w polskich MP U-20 i drugoligowym SIDEnie Toruń to dobry pomysł, ale przynajmniej jest szansa na obejrzenie go na żywo. Jeśli kogoś interesuje wideo z meczu TKM - Katarzynka, to pomorska.pl wrzuciła go tutaj.

Strefa małopolsko-kielecka

Cztery drużyny z Krakowa, jedna spod Krakowa, Unia Tarnów i MKK MDK Kielce. Awansowały Korona Kraków i Unia Tarnów. Ta pierwsza ekipa nie zmieniła praktycznie składu od poprzedniego sezonu. W skrócie ma większość składu II-ligowej Cracovii plus Wojciecha Frasia, który na co dzień gra w I lidze w Zniczu Pruszków. Najciekawszą postacią obok Frasia wydaje się leworęczny rozgrywający Marek Szumełda-Krzycki, który miał w ubiegłym sezonie epizod w Polonii 2011 Warszawa, ale miał też problemy zdrowotne i znowu jest w Krakowie. Unia Tarnów to dla mnie czarna magia. Oprócz tradycyjnych domysłów, że będą tam młodzi gracze z seniorskiego zespołu, w tym wypadku drugoligowego, nie wiem kogo się spodziewać. Kolega z Tarnowa podał mi nazwiska, ale oprócz Jakuba Wojciechowskiego (to rzecz jasna nie ten 19-latek z Włoch) pozostałe to czarna magia.

Strefa pomorsko-warmińsko-mazurska

Z grona pięciu drużyn awansowali Czarni Słupsk i Trefl Sopot. Prokomu w stawce uczestników nie zauważono. Czarni to te same znajome twarze (a raczej nazwiska) z poprzednich lat - Robertowie Sobczyński (może w końcu uda mi się zobaczyć go w akcji?) i Magnuszewski, Patryk Przyborowski, Sebastian Ścigała. Z Wrocławia wrócił Mateusz Bieg, ale za to zestarzał się lider z ostatniego sezonu Hubert Pabian. W Treflu w rozgrywkach strefowych najskuteczniejszy był rozgrywający Adam Wensierski, ale skład jest szeroki i prawie taki sam jak OSSM PZKosz Sopot. Wojciech Zeidler zachwala środkowych Cezarego Majtykę i Daniela Literskiego.

Strefa śląsko-opolska

W tej strefie mam zagwostkę, bo strona Śląskiego OZKosz oraz skm.polskikosz.pl podają, że dwa zespoły z Katowic awansowały do półfinału, ale co z drużynami z województwa opolskiego, które też mają swoje rozgrywki U-20? W każdym bądź razie ufam śląskim źródło, więc mamy w fayie ogólnopolskiej AZS Katowice i Mickiewicz Katowice. Ta pierwsza ekipa ma fajnego leworęcznego Przemysława Gworka rodem z Oświęcimia (fajnie, że się stamtąd wyrwał), który ma taki problem, że mierzy 195 cm, a gra pod koszem (a przynajmniej kiedyś grał). Są w składzie też epizodyczni koszykarze MCKiS Jaworzno (II liga) - Wacław Adamczyk i Paweł Kurzawa. Dziwne są te układy, w których zawodnik w jednym klubie gra w lidze, a w innym w rozgrywkach młodzieżowych, ale cóż - im więcej meczów, tym dal nich lepiej. W Mickiewiczu pochodzący z Pabianic, a szkolony w Stalowej Woli Adam Jurga oraz Marcin Olczyk. Obydwaj w składzie drugoligowego Mickiewicza. Bogaty wybór wideo z udziałem śląskich drużyn proponuje niezawodny zbyszekfryna.

Strefa wielkopolsko-zachodniopomorska

Niespodzianka, bo do ostatniej chwili wydawało się, że awansuje Stal Ostrów Wlkp., ale przed dwoma ostatnimi meczami kontuzji doznał Marcin Dymała i Stal przegrała u siebie i z Wilkami Morskim Szczecin i ze Spójnią Stargard Szczeciński, które zajęły miejsca 1. i 2. W Spójnii najlepszym strzelcem był Łukasz Ulchurski, znany z zamiłowania do rzutów z dystansu i 18-latek Bartłomiej Wróblewski, którego nazwisko na razie jest mi obce. Podejrzewam, że w fazie ogólnopolskiej dołączy do drużyny podkoszowy Łukasz Bodych, mający pewne miejsce w I-ligowej Spójni, a ostatnio przeziębiony. W Wilkach Morskich są prawie wszyscy istotni gracze z poprzedniego sezonu z Karolem Nowackim i Radosławem Bojko, a także kolejny reprezentant Polski kadetów Tomasz Gielo.

Strefa dolnośląsko-lubuska

Tutaj zaledwie sześć zespołów, w tym dwie ekipy Śląska Wrocław, który zajął pierwsze miejsce. Najlepsi w Śląsku są Jakub Parzeński, syn wielokrotnego mistrza Polski Dariusza i Kacper Sęk. Obaj - podobnie jak kilku innych zawodników - grają w ważnych rolach w II lidze. Z tej strefy awansował też Zastal Zielona Góra, gdzie godny uwagi jest przede wszystkim 17-latek Filip Matczak, członek kadry kadetów, która zajęła czwarte miejsce w Europie. Występują tam też skrzydłowy Adam Chodkiewicz (do tej pory nie wiem czy to rodzina trenera Grzegorza i koszykarza Marcina, ale mniemam, że tak) oraz Adam Stefanowicz, który kiedyś zapowiadał się na niezłego strzelca, ale chyba nie robi spodziewanych postępów.

Gospodarzy półfinałów jeszcze nie znamy, ale wiemy jak będą wyglądały grupy:

GRUPA - I GRUPA - II GRUPA - III GRUPA - IV
Łódź 1 Gdańsk 1 Katowice 1 Kraków 1
Poznań 1 Warszawa 1 Wrocław 1 Rzeszów 1
Katowice 2 Kraków 2 Gdańsk 2 Łódź 2
Rzeszów 2 Wrocław 2 Poznań 2 Warszawa 2

I
TKM Włocławek
Wilki Morskie Szczecin
AZS Katowice
Start Lublin

II
Czarni Słupsk
Polonia 2011 Warszawa
Unia Tarnów
Zastal Zielona Góra

III
Mickiewicz Katowice
Śląsk Wrocław
Trefl Sopot
Spójnia Stargard Szczeciński

IV
Korona Kraków
Znicz Jarosław
Katarzynka Toruń
Polonia Warszawa

Typowanie?

I: TKM, Wilki Morskie, Start, AZS
II: Polonia 2011, Czarni, Zastal, Unia
III: Śląsk, Trefl, Spójnia, Mickiewicz
IV: Korona, Polonia, Znicz, Katarzynka
Po edycji:
Errata od Wojtka Zeidlera: Szczechowicz nie jest z Trójmiasta tylko tam grał tymczasowo. Bieg ponownie opuścił Czarnych. A Tempcold AZS PW przełoży mecz w I lidze.

niedziela, 21 lutego 2010

Chyba robię dobrze kolarzom...

Pisanie o poszczególnych kolarzach najwyraźniej przynosi im szczęście. W tym roku popełniłem dwie notki - o tym, że Edvald Boasson Hagen w Oslo trenował na śniegu i o tym, że Alberto Contador pojedzie pierwszy wyścig od Tour de France 2009. I co? I nie minęło wiele czasu, a obaj odnieśli sukcesy.
Boasson Hagen był drugi w Tour of Oman za Fabianem Cancellarą, ale, co zaskakujące, wygrał ze znakomitym szwajcarskim specjalistą od jazdy indywidualnej właśnie w czasówce. Na dystansie niespełna 18 km Norweg był lepszy od rywala o 18 sekund. Być może Cancellarze zależało na utrzymaniu przewagi w klasyfikacji generalnej, ale nie sądzę, bo taka porażka jest bardzo prestiżowa.
Contador przed Volta ao Algarve (które wygrał rok temu) wypowiadał się bardzo asekuracyjnie, ale zupełnie niesłusznie. Zgarnął jedno zwycięstwo etapowe, w końcowej czasówce przyjechał za Luisem Leonem Sanchezem i triumfował w całej imprezie. W pokonanym polu m.in. Levi Leipheimer, Andreas Kloeden i Samuel Sanchez.
Obiecuję cyklistom, że kolejne - być może również szczęśliwe - notki wkrótce.

czwartek, 18 lutego 2010

Sebastian Balcerzak, czyli z czeluści twardego dysku 3

Ten tekst powstał kilka tygodni temu, gdy Sebastian Balcerzak wrócił do poważnej gry w ekstraklasie. W składzie AZS-u Koszalin był od początku sezonu, ale dopiero po zmianie trenera dostał więcej minut i miejsce w pierwszej piątce. W PS miał być puszczony w okolicach Nowego Roku, ale niestety różne sprawy aktualne wypchnęły go z planów (czyli skończył podobnie jak również niepublikowane: rozmowa z Oscarem Robertsonem oraz najlepsze momenty Meczu Gwiazd NBA). Potem o Balcerzaku zapomniano, aż nagle trochę mi ręce opadły, bo zobaczyłem, że Łukasz Cegliński z GW niezależnie ode mnie wpadł na taki sam pomysł. Tyle, że on do swojej gazety najwyraźniej się nie pchał, od razu wrzucając tekst na bloga. Początkowo pomyślałem, że w tej sytuacji w ogóle nie będę nigdzie swojego publikował, ale w sumie czemu nie? Tym bardziej, że jest okazja, bo Balcerzak zagrał znakomity mecz przeciwko Asseco Prokomowi Gdynia w półfinale Pucharu Polski. Miał 12 punktów, 5 zbiórek, 4 asysty i 3 przechwyty, a AZS wygrał 103:97. Tekst w nieco zmienionej formie wylądował na sports.pl, czyli portalu Przeglądu Sportowego, a poniżej jest oryginał.

KOSZYKÓWKA » Miał nie chodzić, a wrócił do ekstraklasy
Pozbierałem się, bo ufałem Bogu

Nigdy nie był gwiazdą, lecz mimo to jego losy są scenariuszem na dobry film. Sebastian Balcerzak całe życie poświęcił koszykówce, ale prawie trzy lata temu karierę zawodnika AZS-u Koszalin przerwał groźny wypadek samochodowy. Wydawało się, że nie będzie mógł chodzić, o uprawianiu sportu nawet nie wspominając. A jednak wrócił na parkiet i znowu gra w ekstraklasie.

Balcerzak pochodzi z Białogardu, potem trafił do AZS-u Koszalin, gdzie w ekstraklasie rozegrał kilka przyzwoitych sezonów dla kibiców będąc jednym z symboli zespołu akademików. 22 stycznia 2007 roku pokonywał trasę między dwoma najbardziej bliskimi sobie miastami. Jego auto wpadło w poślizg i uderzyło czołowo w inny samochód. Sebastian nie tłumaczy się padającym śniegiem czy przypadkiem. – Panowały złe warunki atmosferyczne, ale to była tylko i wyłącznie moja wina – przyznaje wprost. Przewieziono go do koszalińskiego szpitala, gdzie stwierdzono liczne obrażenia: od pęknięcia podstawy czaszki poprzez obrzęk mózgu po urazy biodra i łokci. Jeden z lekarzy powiedział, że stopa jest tak zmiażdżona, jakby w pumeks uderzono 100-kilogramowym mlotem.

Czarne myśli
Balcerzak przez kilka dni leżał w śpiączce farmakologicznej. – Najgorsze były pierwsze chwile po wybudzeniu. W głowie samoistnie pisały się czarne scenariusze. Nie byłem przygotowany na taką sytuację. Żaden zdrowy sportowiec nigdy nie jest – wspomina Sebastian. – Udało mi się pozbierać psychicznie poprzez wiarę i zaufanie Bogu – dodaje i od razu wyjaśnia: – To nie było tak, że nagle się do niego zwróciłem. Przed wypadkiem byłem normalnym wierzącym człowiekiem. Nie “szpanowałem”, jak to mówi młodzież, wiarą, ale chodziłem co niedzielę do kościoła. A te czarne myśli w pewnym momencie się skończyły i zaświeciła się lampka nadziei. Postanowiłem sobie, że nawet jeśli moje zdrowie miałoby jeszcze bardziej ucierpieć, to zrobię wszystko, żeby wrócić do sportu. Pomogli mi bardzo wszyscy moi bliscy, którzy odwiedzali mnie często w szpitalu, a najbardziej rodzina. Od strony psychologicznej duże wsparcie udzielili mi ludzie związani z koszykówką. Także ci, których nie znałem wyrażali mi współczucie – mówi Balcerzak. Jego nazwisko skandowano też na meczach w Słupsku czy Kołobrzegu, chociaż ludzie w tych miastach z mieszkańcami Koszalina raczej się nie lubią. – To potwierdziło, że niezależnie od barw klubowych potrafili zrozumieć moją tragedię, a środowisko koszykarskie nie po raz pierwszy wzniosło się ponad wszelkie podziały – zauważa Sebastian.

Wymowna cisza
Balcerzak wyszedł ze szpitala i pojawił się na meczu AZS-u 13 marca. Miał na sobie koszulkę z numerem 9, ale mógł poruszać się tylko przy pomocy kul. Dostał olbrzymią owację, a nikt pewnie nie przypuszczał, że kiedyś jeszcze wróci na boisko. – Lekarze na ten temat nic nie mówili. Było milczenie. Nikt nie podjął się wydania opinii na ten temat, ale cisza była momentami wymowna. Starali się tylko mnie pocieszać. Myślę, że bardziej chodziło im o zwyczajny powrót do normalnej sprawności, nikt nie myślał o sporcie. Ja sam zapytałem o koszykówkę dopiero sporo później w Łodzi u doktora Krochmalskiego – wspomina 29-letni obecnie zawodnik. Miesiąc spędził na rehabilitacji we Włocławku. Zaprosił go tam prezes Anwilu Zbigniew Polatowski.

Później Balcerzak powoli rozpoczął treningi z AZS-em, ale początki były trudne, ale nie brakowało mu samozaparcia. Nie poddawał się łatwo. – Gdy widziałem kolegów biegających normalnie, to dawało mi dodatkową motywację. Chciałem przełamywać kolejne bariery bólu, by móc robić to samo. Bardzo pomagał mi mój ojciec, trener lekkoatletyczny – mówi. Niestety działacze z Koszalina nie zaoferowali mu kontraktu przed sezonem 2008/2009. Nie chcieli ryzykować. Balcerzak był bez klubu kilka miesięcy, aż przyszła oferta z pierwszoligowej Resovii Rzeszów. – Dla mnie to było zaskoczenie, bo musiałem wyjechać daleko od domu. To była także kolejna lekcja pokory. Żeby wrócić do ekstraklasy, musiałem pójść gdzieś trochę niżej. Ten zespół miał problemy finansowe i głównie dlatego spadł z ligi. Ja oczywiście chciałem pomóc drużynie, ale też nie ukrywałem przed kolegami, że chcę w dużej mierze sam się odbudować – tłumaczy koszykarz.

Przyzwyczaić się do bólu
Latem 2009 roku w AZS-ie wreszcie dostał szansę. Ale szybko przyszły kolejne trudne chwile. Rade Mijanović praktycznie w ogóle nie wypuszczał go na parkiet. – Każdy trener ma swoją wizję i nie chciałbym do tego wracać. Ja robiłem wszystko co mogłem, organizowałem nawet sam sobie dodatkowe treningi – uważa Sebastian. Na szczęście dla niego po serii porażek Słoweńca zastąpił Mariusz Karol i postawił na Balcerzaka. W pięciu meczach pod okiem nowego szkoleniowca akademicy triumfowali czterokrotnie. A Balcerzak w każdym z wygranych meczów wychodził w pierwszej piątce i zdobywał średnio 7 punktów. – Nie popadam w hurraoptymizm. Myślę, że trening, samozaparcie poskutkowały – mówi “Balcer”. O wypadku i problemach zdrowotnych zapomniał. – Człowiek jest w stanie dość szybko przyzwyczaić się do bólu, więc tak naprawdę to nie wiem, może ból jest, a ja go nie czuję. Ale myślę, że wróciłem do dyspozycji przedwypadkowej. Nie mam strachu przed jazdą samochodem, chociaż nie szarżuję. Nigdy zresztą nie byłem kierowcą, który znacznie przekraczał prędkość. Widocznie ten wypadek musiał mi się przytrafić. To wszystko miało jakiś swój cel. Jestem silny nie tylko fizycznie, ale także duchowo. A jeśli duch idzie w parze z fizyką to bardzo dobrze – kończy.

środa, 17 lutego 2010

Koniec transferów w PLK. Co się zmieniło?

W poniedziałek o północy zakończyła się możliwość zgłaszania nowych zawodników do rozgrywek PLK. W tym roku nie było sprowadzania koszykarzy na ostatnią chwilę, ale nie oznacza to, że zmian w klubach nie było wcale. Niektóre zmieniły się nie do poznania.

Mój kolega redakcyjny Rafał Tymiński policzył ile kto zapłacił za licencje dla obcokrajowców. A ja postanowiłem przedstawić sytuację porównując skład drużyny z pierwszej kolejki tego sezonu z obecnym, co czynię poniżej. Pominąłem drobne kontuzje (Michael Wright), przez które gracz nie wystąpił na inaugurację i w takich wypadkach uwzględniałem go w rotacji. Wyłączonych na dłużej (Przemysław Zamojski, Dardan Berisha) w zestawieniu z października pomijałem. Pogrubieni są zawodnicy z 1. kolejki, których już nie ma oraz zawodnicy obecni, których wtedy nie było. Już na pierwszy rzut oka najbardziej wyboldowany jest Sportino Inowrocław, w którym nie ma nikogo z pierwszej piątki z inauguracji sezonu, a obecnie jest w składzie aż siedmiu koszykarzy, których wtedy w Inowrocławiu nie było. Sporo zmian także w Turowie Zgorzelec i chyba ani jednym ani drugim nie wyszło to wszystko na dobre. Najmniej poprawek (i to na dodatek kosmetycznych) było w zespołach ze Starogardu Gdańskiego oraz Sopotu i może dlatego spośród ligowych średniaków to Polpharma i Trefl są najwyżej? Na dodatek u Farmaceutów pojawił się tylko Łukasz Wiśniewski, ale jego przenosiny z Koszalina można chyba uznać za najlepszy polski transfer w trakcie obecnego sezonu. A żeby kibicom AZS-u nie było przykro to w kategorii najlepszy zagraniczny transfer wygrywa zdecydowanie Dante Swanson.

Asseco Prokom Gdynia

Początek sezonu
Ewing/Brazelton
Logan/Kostrzewski
Woods/Szczotka/Seweryn
Burrell/Jagla
Hrycaniuk/Sow

Teraz
Ewing/Harrington
Logan/Zamojski/Kostrzewski
Woods/Szczotka/Seweryn
Burrell/Jagla
Hrycaniuk/Varda

PGE Turów Zgorzelec

Początek sezonu
Gray/Szymański
Deane/Bochno/Chanas
Wysocki/Roszyk
Witka/Leończyk/Strzelecki
Wright/Wójcik/Jarmakowicz

Teraz
Loyd/Glavas
Gray/Chyliński/Bochno
Wysocki/Roszyk
Witka/Wallace
Wright/Wójcik/Johnson/Rindin

Anwil Włocławek

Początek sezonu
Szubarga/Trimboli
Pluta/Adamczewski
Tuljković
Jovanović/Barycz
Dunn/Sullivan/Glabas

Teraz
Szubarga/Joyce
Pluta/Chanas/Adamczewski
Tuljković/Wołoszyn
Jovanović/Winkelman
Dunn/Sullivan/Glabas

Polpharma Starogard Gdański

Początek sezonu
Angley/Trivunović
Weeden/Ochońko
Majewski/Dąbrowski/Jarecki/Rabe
Kulig/Mirković
Okafor/Michałek

Teraz
Angley/Wiśniewski
Weeden/Ochońko
Majewski/Dąbrowski/Rabe
Kulig/Mirković
Okafor/Michałek

Energa Czarni Słupsk

Początek sezonu
Joyce/Cesnauskis
Harris/Sulowski/Przyborowski
Sroka/Clark/Pabian
Daniels/Żurawski
Przybyszewski/Djapa

Teraz
Brazelton/Cesnauskis
Harris/Sulowski/Przyborowski
Sroka/Pabian
Daniels/Leończyk/Żurawski
Booker/Przybyszewski

Trefl Sopot

Początek sezonu
Hawkins/Kietliński/Makander
Kitzinger/Kadziulis/Załucki
Stefański/Malesa
Kinnard/Kowalczuk
Kuzminskas/Ratajczak/Trela

Teraz
Hawkins/Tsintsadze/Kietliński/Makander
Kitzinger/Kadziulis/Załucki
Stefański/Malesa
Kinnard/Hlebowicki/Kowalczuk
Kuzminskas/Ratajczak/Trela

AZS Koszalin

Początek sezonu
Navickas/Milicić
Kuebler/Wiśniewski/Stępień/Urbański
Reese/Balcerzak
Surmacz/Ł.Diduszko
Metelski/Tica

Teraz
Swanson/Milicić
Kuebler/Arabas/Stępień/Urbański
Kovac/Balcerzak
Reese/Surmacz
Metelski/Tica

Polonia Warszawa

Początek sezonu
Hughes/Łączyński/Nowakowski
Alexander/
Frasunkiewicz/Czujkowski/Przybylski
Ansley/Perka
Bacik/Kingsley

Teraz
Nowakowski/Hughes
E.Miller
Alexander/Frasunkiewicz/Czujkowski/Przybylski
Nana/Perka
Bacik

Znicz Jarosław

Początek sezonu
Mays
Sarzało/Witos/Gazarkiewicz
Chappell/Misiewicz/G.Szczotka/Urban
Zabłocki/Mikołajko
Williamson/Wyka

Teraz
Mays/Moralewicz
Sarzało/Witos/Gazarkiewicz
Chappell/Misiewicz/G.Szczotka/Urban
Zabłocki/Ł.Diduszko
Mikołajko/Wyka

Stal Stalowa Wola

Początek sezonu
Loyd
Partyka/Malczyk
Godbold/M.Wołoszyn/Mielczarek
Gabiński/Klima
Andrzejewski/Nelson

Teraz
Pydych
Partyka/Malczyk
Godbold/M.Wołoszyn/Jarecki
Gabiński/Klima
Miszczuk/Andrzejewski

Kotwica Kołobrzeg

Początek sezonu
Smith/Bręk
Diduszko/Rduch/Chmielewski
Wichniarz/Danesi/Matys
Stelmach/Złoty
Harris/Freeman

Teraz
Smith/Bręk
Harrington/Diduszko/Rduch/Chmielewski
Wichniarz/Matys
Stelmach/Brown/Złoty
Harris/Freeman

PBG Basket Poznań

Początek sezonu
Duvnjak/Graves
Waczyński/Szawarski/Mowlik/Skowroński
Cirić/Semmler
Białek/Radke
Kljajević/Cipriano

Teraz
Duvnjak/Ocokoljić
Waczyński/Szawarski/Mowlik/Skowroński
Cirić/Mobley/Semmler
Białek/Radke
Tomaszek/Misanović

Sportino Inowrocław

Początek sezonu
Anderson
Scott/Raczyński/Burdacki
ArabasBogavac/Łuszczewski
Ibrahim/Wierzbicki/Grod
Bigus/Robak

Teraz
Rosnowski/Żytko
Day/Greene/Burdacki
Bogavac
Stanevicius/Łuszczewski/Storożyński/Wierzbicki/Grod
Kęsicki/Robak

Polonia 2011 Warszawa

Początek sezonu
Śnieg/Jagoda
Pamuła/Jankowski
Dutkiewicz/Mokros
Karwowski/Lewandowski/Linowski
Kolowca/Szymański/Sulima

Teraz
Śnieg/Wilczek
Pamuła/Berisha/Popiołek/Jankowski
Dutkiewicz/Mokros
Karwowski/Lewandowski/Linowski
Bigus/Kolowca/Szymański/Sulima

Contador wraca na rower

- Wiem, że w tym roku nie dostanę tylu szans, co w poprzednim. Rywale będą mieli mnie na oku - mówi Alberto Contador ubiegłoroczny zwycięzca Tour de France.


Hiszpan nie ma na myśli Wielkiej Pętli (bo ta tradycyjnie w lipcu), ale portugalski wyścig Volta ao Algarve, który rozpoczyna się w środę i potrwa do niedzieli. Contador także triumfował w nim w 2009 roku, ale tegoroczna edycja będzie istotna nie ze względu na obronę miana najlepszego w tej imprezie. Contador wystartuje po raz pierwszy od wspomnianego Tour de France.

- To pierwszy wyścig w tym roku i nie powinniśmy przykładać do niego wielkiej wagi. Jestem kolarzem, który lubi rywalizować. Myślę, że pojadę w Portugalii na dobrym poziomie, ale nie na takim jak w 2009 - zapowiada Contador nieco asekuracyjnie przed powrotem do peletonu. No cóż, może sobie zapowiadać..

Lance'a Armstronga i Andy'ego Schlecka, czyli pozostałych kolarzy z podium TdF 2009 nie będzie. Ekipa Luksemburczyka w ogóle nie startuje, a Radio Shack teksańczyka przysłał m.in. Leviego Leipheimera i Andreasa Kloedena.

niedziela, 14 lutego 2010

Jeden z dziesięciu




Nie, nie będę pisał o popularnym teleturnieju i jego prowadzącym Tadeuszu Sznuku.





To Robert Tomaszek, w obecnym sezonie środkowy PBG Basketu Poznań. Imponuje walecznością, bije się pod koszami, ma średnio 10 punktów oraz 5 zbiórek. Ma też jeden mankament. To rzuty osobiste. Dzisiaj w meczu z Polonią 2011 Warszawa (wygrana 72:67) trafił tylko 1 z 10 (słownie jedną z dziesięciu) prób z linii. Spójrzcie na zdjęcie - co robi źle układając rękę do rzutu? A może pamiętacie takie "osiągnięcie" w polskich rozgrywkach (PLK, I liga, II liga, PLKK, juniorzy)?

Tomaszek w całej karierze nie imponował rzutami osobistymi:

2009/2010 PBG Basket Poznań (Polska) 19/48 - 39,6%
2008/2009 CEZ Nymburk (Czechy) 25/57 - 43.9%
2007/2008 BK Prostejov (Czechy) 75/120 - 62.5%
2006/2007 BK Prostejov (Czechy) 105/192 - 54.7%
2004/2005 Eisbaeren Bremerhaven (Niemcy, 2. liga) 52/79 - 65,8%

Ale warto zauważyć, że całe jego nieszczęście w obecnym sezonie to mecze w warszawskiej hali OSiR-u Koło. W spotkaniach z Polonią i Polonią 2011 miał w sumie 2/18 (czyli 11.1%). W pozostałych – 17/30 (56/7%). Podejrzewam, że nawet najbardziej intratną ofertę ze stolicy przez kolejnym sezonem Tomaszek szybko odrzuci :)

Tomaszek sprawia sympatyczne wrażenie, więc postanowiłem znaleźć znalezienie gorszego od Tomaszka. Jeśli nie w Polsce, to w NBA. Nie wiem jaki jest rekord, ale od sezonu 1986/1987 tylko czterech graczy (w tym oczywiście Shaquille O’Neal) miało mniej niż 10% skuteczności z rzutów osobistych. Oczywiście pomijam tych, którzy mieli 0% pudłując np. raz.

Kwartet szczęśliwców:

Jerome Lane (Denver Nuggets) - 1/10 (10%) w meczu z Washington Bullets w sezonie 1989/1990
Shaquille O’Neal (Miami Heat) – 1/11 (9.1%) w meczu z Golden State Warriors w sezonie 2005/2006
Ken Bannister (Los Angeles Clippers) - 1/11 (9.1%) w meczu z Golden State Warriors w sezonie 1990/1991
i uwaga, uwaga:
Chris Dudley (New Jersey Nets) – 1/18 (5.6%) w meczu z Indiana Pacers w sezonie 1989/1990

Rekord wykonywanych rzutów osobistych bez trafienia to 11. Tyle prób miał Shaquille O’Neal w meczu Los Angeles Lakers z Seattle Supersonics w sezonie 2000/2001. Co nie przeszkodziło mu w trakcie swojej kariery być wielokrotnym mistrzem NBA, MVP tej ligi, mistrzem olimpijskim...

Po edycji:

I mam już pierwszą reakcję zacnego statystyka Adroma, który wynalazł popisy Kachy Szengeliji i Harolda Jamisona.

sobota, 13 lutego 2010

Najlepsze momenty NBA All Star Games, czyli z czeluści twardego dysku 2

Weekend Gwiazd NBA w pełni, więc wygrzebuję z dysku tekst(y) sprzed roku dotyczący(-e) właśnie tego wydarzenia, a dokładniej - najciekawszych momentów z All Star Games z poprzednich lat. O zdanie zapytałem amerykańskich koszykarzy występujących wtedy (czyli w lutym 2009) w PLK, którzy wcześniej byli w NBA. Niektórzy nie mieli wiele do powiedzenia (Pat Burke raczył nawet stwierdzić, że jego takie mecze nie interesują), kilku tak, ale w gazecie ostała się tylko opowieść Jeffa Nordgaarda. Poniżej macie resztę (i Jeffa też). A foty z archiwum na nba.com.


Kto będzie dzisiaj drugi?
6 lutego 1988 roku. Dawson w stanie Minnesota. Niespełna dwa tygodnie przed swoimi 15–mi urodzinami Jeff Nordgaard ogląda sobotnią część odbywającej się w Chicago imprezy. Od dziecka był fanem jednego koszykarza – Larry'ego Birda i dla niego zasiadł wtedy przed telewizorem. Blondwłosy skrzydłowy Boston Celtics miał wziąć udział w konkursie rzutów za 3 punkty. – Dorastałem jako jego kibic. Nikt inny nie był ważniejszy dla mojej koszykarskiej kariery niż on. Świętowałem każdy jego sukces i szczerze przyznaję, że wiele razy płakałem, gdy Celtowie przegrywali – wspomina obecny grający trener AZS–u Koszalin. Przez blisko 21 lat jakie minęły od Weekendu Gwiazd przeżył naprawdę wiele. Ukończył z dobrym skutkiem uniwersytet w Green Bay w Wisconsin. Został wybrany w drafcie NBA przez Milwaukee Bucks w 1996 roku w barwach których zaliczył kilkanaście spotkań w sezonie 1997/1998. Występował we Francji, Włoszech, Hiszpanii, Grecji, ale najdłużej w naszym kraju. Tu przyjechał grać w 2001 roku i od tego czasu prawie go nie opuszcza. Co więcej – został nawet posiadaczem paszportu z orzełkiem. W Chicago Bird startował w rywalizacji "trójek" po raz trzeci. Triumfował w dwóch wcześniejszych edycjach. Miał właśnie swój najlepszy sezon i nic dziwnego, że znowu stawiano w roli zdecydowanego faworyta. – Już wtedy był Larrym Legendą. Był tak pewny siebie jak nikt nigdy przedtem czy potem – mówi Nordgaard, który dopiero później się dowiedział o sytuacji jaka miała miejsce przed rozpoczęciem widowiska. Bird wszedł do szatni jako ostatni. Wszyscy pozostali uczestnicy, w tym świetni strzelcy jak Dale Ellis, Byron Scott, Mark Price, Detlef Schrempf spojrzeli na niego. – Kto z was będzie dzisiaj drugi? – zapytał Larry. – W eliminacjach szło mu kiepsko, ale na szczęście zakwalifikował się do finału. Wielu wątpiło w to czy w tej sytuacji będzie w stanie wygrać – opowiada nam Jeff. Jego rywalem w decydującym starciu był Ellis, który zdobył 15 punktów. – Bird musiał trafić kilka ostatnich prób, by zwyciężyć. Przed kończącą tzw. money ball (punktowana podwójnie – przyp. red.) miał taką samą zdobycz jak przeciwnik. Spokojnie wziął piłkę, odetchnął i wyrzucił ją w górę. Ułamek sekundy później podniósł palec wskazujący do góry i obrócił się tyłem do kosza. Zanim pilka zatrzepotała w siatce, wszyscy wiedzieli, że tytuł po raz trzeci należy do niego. A legenda Larry'ego Birda rosła w świadomości mojej i wielu fanów na całym świecie – kończy Nordgaard. Patrząc na technikę rzutu Amerykanina z polskim obywatelstwem i charakterystyczny ruch po jego wykonaniu nie sposób nie dostrzec podobieństw do słynnego gestu idola.


Ciężkie chwile Jordana
Weekendy Gwiazd NBA to nie tylko różne konkursy i efektowne akcje podczas spotkań. To także wielkie pojedynki wspaniałych koszykarzy. Do jednego z nich doszło w 1998 roku w Nowym Jorku. Zaledwie 20–letni Kobe Bryant po raz pierwszy dostąpił zaszczytu uczestnictwa w tej imprezie. Być może trochę na wyrost – w Los Angeles Lakers był zaledwie rezerwowym ze średnią 15 punktów – ale kto o tym teraz pamięta? Na pewno nie Erick Barkley i Antonio Burks. Pierwszy z tego duetu jest rodowitym nowojorczykiem, choć tego meczu akurat nie oglądał na żywo. – Byłem wtedy w szkole średniej i widziałem spotkanie tylko w telewizji – wyjaśnia. Bryant występował w ekipie Zachodu. Liderem Wschodu był Michael Jordan. Widowisko szybko przerodziło się w rywalizację jego i młokosa Bryanta. – Zawsze chciałem być jak Jordan lub chociażby umieć z nim walczyć jak równy z równym. Bryantowi się to udało, dlatego ten mecz z 1998 roku wspominam najlepiej – mówi Burks, rozgrywający Energi Czarnych Słupsk. – Pomyślałem, że Bryant będzie naprawdę świetnym zawodnikiem w przyszłości. MJ przeżywał cięźkie chwile broniąc przeciwko niemu – dodaje Barkley. Ostatecznie Bryant zdobył 18 punktów i miał 6 zbiórek. Jordan skończył z dorobkiem 23 punktów, 6 zbiórek i 8 asyst. Nagroda dla MVP trafiła do niego. – Kobe chyba nie chciał robić mu wstydu – żartuje Burks. – Dla Bryanta sam występ w takim wieku w Meczu Gwiazd był czymś niesamowitym. To historyczne wydarzenie. Teraz, ponad 10 lat od tamtego spotkania Bryant jest moim zdaniem najlepszym zawodnikiem w lidze. Nie skończył jeszcze kariery i nie można porównywać go z byłymi gwiazdami. Ale wiem na pewno, że nigdy nie będzie większym koszykarzem niż Jordan. Bo nikt nie będzie – uważa Erick Barkley.

Kradzież w Chicago
Przenosimy się ponownie przed telewizor Jeffa Nordgaarda do Dawson w stanie Minnesota do 1988 roku. Po konkursie rzutów za 3 punkty i triumfie Larry'ego Birda przyszedł czas na rywalizację dunkerów. To miał być hit transmisji z Chicago Stadium, bo wśród uczestników byli zwycięzcy z trzech wcześniejszych lat: Spud Webb, Dominique Wilkins i Michael Jordan, a także m.in. Clyde Drexler i Jerome Kersey. Zestaw naprawdę wyśmienity. – Do tego dnia mój stosunek do Jordana można uznać za obojętny. Nie byłem ani jego kibicem, ani też przeciwnikiem – mówi Nordgaard.Przez eliminacje Jordan i Wilkins przeszli bez problemów. Do półfinału dostał się też Drexler, ale wyglądało to tak jakby kopiował pomysły Jordana z mniejszą elegancją. Nic dziwnego, że odpadł i w decydującym starciu zmierzyli się MJ oraz Nique, jak ich nazywano w skrócie. Zaczynał ten drugi, więc Jordan wiedział czego potrzebuje do zwycięstwa przed ostatnią próba. W tej kolejce Wilkins dostał tylko 45 punktów (na możliwe 50). – Został po prostu okradziony – twierdzi Nordgaard. Jego rywal mógł wygrać zdobywając maksymalną notę od sędziów. Zastanawiał się przez chwilę, aż w końcu spróbował tego, co udało mu się w półfinale. Wsad z linii rzutów osobistych oceniono na 50 punktów. Jordan chciał po prostu powtórzyć to co się już raz powiodło. Rozpędził się i ... spudłował. Takiej sytuacji się nikt nie spodziewał. Zgodnie z regulaminem dostał jeszcze jedną szansę, którą wykorzystał. Pięcioosobowe jury nie miało wyjścia – pięćdziesiątka i zwycięstwo.– Właśnie dlatego zdecydowałem, że nie będę członkiem wielkiej grupy wielbiącej Jordana, nie będę jego fanem. Wiem, że jest najlepszym koszykarzem w historii i nie będę się z tym kłócił. Ale wtedy to Wilkins był największym specjalistą od wsadów jakiego znał ówczesny świat. Konkurs w 1988 roku to wspaniała rywalizacja dwóch zawodników niemal z innej planety. Ja jednak zapamiętam go jako ten, w którym jednego z uczestników okradziono z wygranej – zapewnia Jeff.

Magik Magic
Większość moich rozmówców ma doświadczenia z najlepszej ligi świata z XXI wieku, ewentualnie z końcowki poprzedniego stulecia. Żaden nie był w NBA na przełomie lat 80–tych i 90–tych. Żaden z wyjątkiem Michaela Ansleya (w tym sezonie Polonia Warszawa). To jedna z najciekawszych koszykarskich postaci jakie kiedykolwiek pojawiły się w Polsce. Możnaby o nim samym napisać dobrą książkę. Bardzo lubi rozmawiać, opowiadać o swojej przeszłości i nie tylko. Jest jeden temat, który go denerwuje. Nienawidzi, gdy ciągle wypomina mu się jego lata, teraz już 42. Dlatego zagadując go tym razem od razu uprzedzam, że nie będzie gadania o wieku. Mike uśmiecha się, a za chwilę zaczyna wspominać: – Mój ulubiony Mecz Gwiazd to ten z Orlando z 1992 roku, gdy Magic Johnson rozegrał swoje ostatnie spotkanie – stwierdza bez wahania. Trzeba tu dodać, że kilka lat później Magic wrócił jeszcze na kilkadziesiąt meczów do Los Angeles Lakers. – To było prawdziwe widowisko. Teraz Mecze Gwiazd to tylko zabawa. Wtedy oglądaliśmy prawdziwe widowisko – powtarza Ansley.Trzy miesiące wcześniej Johnson na konferencji prasowej ogłosił niespodziewanie, że kończy karierę, bo lekarze wykryli w jego organizmie wirusa HIV. Dla wszystkich był to szok, bo w 1992 roku w świadomości społecznej można było zarazić się HIV poprzez zażywanie narkotyków oraz stosunki homoseksualne. Mimo oświadczenia Magica liga nie zdecydowała się wycofać go z listy kandydatów w głosowaniu na uczestników Meczu Gwiazd, a kibice nie szczędzili mu poparcia. Wybrano go do pierwszej piątki – To w końcu Magic Johnson i nie zmieni tego nawet jakiś tam wirus. Nikt się tym nie przejmował. Wszyscy chcieli, by wziął udział w Meczu Gwiazd – mówi Ansley, chociaż nie ma racji. Oponenci się znaleźli. Karl Malone i Byron Scott uważali, że nie powinien wychodzić na parkiet, bo może dojść do przypadkowego zranienia i zakażenia innych zawodnikow. Na szczęście ich zdanie się nie liczyło. – Zagrał świetnie, dostał nagrodę MVP. Bardzo dobrze się stało, że pozwolili mu wystąpić. Magic to przecież magik. Przytrafiła mu się przykra rzecz, ale co z tego? Zresztą teraz nie ma AIDS, więc bardzo możliwe, że nigdy nie miał HIV – uważa Mike. Popis Johnsona zapadł w pamięć zresztą także kilku innym zawodnikom. Bardzo znamienne jest stwierdzenie Chrisa Garnera z Basketu Kwidzyn. – Pokazaliśmy, że NBA jest jedną wielką rodziną, a Magic jest jej częścią niezależnie od jakiejkolwiek choroby.

Chcę być jak Charles
Rozmowa z Ansleyem nie kończy się na magicznym Magicu Johnsonie. Mike ma jeszcze jedno wspomnienie. 1995 rok. – Grałem wtedy już w Hiszpanii. Mecz Gwiazd odbył się w Phoenix, a przedstawicielem gospodarzy, czyli Suns był między innymi Charles Barkley (zbieżność nazwisk z Erickiem przypadkowa). Znaliśmy się ze wspólnych występów w Philadelphia 76ers dlatego miałem jeszcze większą przyjemność oglądając jego grę. Był naprawdę świetny. Moim zdaniem był najlepszy na parkiecie – uważa Mike. Barkley zdobył 15 punktów i miał 9 zbiórek. Liczby nie oddają jednak osobistego wrażenia. Tak jak Larry Bird zainspirował Jeffa Nordgaarda wygrywając konkurs rzutów za 3 punkty w 1988 roku, tak Barkley miał olbrzymi wpływ na karierę Ansleya. W NBA Mike grał na obwodowych pozycjach. Dopiero później w Europie stał się dominatorem w strefie podkoszowej. Dlaczego zmienił swój styl? Wreszcie znamy odpowiedź. – W 1995 roku widząc Charlesa Barkleya stwierdziłem, że chcę grać właśnie jak ten facet – mówi. Kronikarskim obowiązkiem trzeba zaznaczyć, że sir Charles nie zasłużył wtedy zdaniem decydentów na nagrodę MVP. Ta przypadła Mitchowi Richmondowi z Sacramento Kings. Dla Mike'a bohaterem wieczoru był rzecz jasna kto inny. – Wysłalem mu później smsa z gratulacjami za świetny występ. Zresztą długo mieliśmy tego samego agenta – chwali się, ale pytany czy nadal czasami rozmawia z jednym z najlepszych koszykarzy w historii NBA trochę smutnieje i odpowiada: – Nie bardzo. Ale za to utrzymuję kontakt z moimi kolegami z Orlando Magic. Nick Anderson. Keith Askins, asystent trenera Miami Heat. Scott Skiles, trener Milwaukee Bucks... I gdyby mu nie przerwać pewnie jeszcze by wymieniał. Ale to temat na nieco inny tekst.

piątek, 12 lutego 2010

Anwil - Polpharma po ostrowsku

Na wstępie podziękowania dla PLK za rozwiązanie mojego dylematu na sobotnie przedpołudnie. Zastanawiałem się kilka dni temu jak (i czy w ogóle) dostać się do Włocławka na mecz Anwilu z Polpharmą. Teraz już wiem, że mogę spokojnie zasiąść przed komputerem. PLK.pl (a właściwie esporttv.pl) przeprowadzi transmisję wideo w internecie. Brawo. Oby więcej takich akcji, choć gdy słyszę o stworzeniu czegoś w rodzaju telewizji internetowej PLK, to po prostu nie wierzę w powodzenie takiego projektu. Ale bardzo chętnie odszczekam to zdanie.

Anwil zagra z Polpharmą o drugie miejsce przed play-off. Jeśli włocławianie wygrają, to są praktycznie pewni, że usadowią się na stałe za Prokomem. W tej sytuacji wolałbym zwycięstwo Polpharmy, które stworzy nam nieco więcej emocji w końcówce sezonu.

(fot. Tomasz Papierski)

Mi ten mecz bardzo – może to takie ostrowskie zboczenie – kojarzy się z ubiegłoroczną Stalą: Krzysztof Szubarga (na zdj. z piłką), Nikola Jovanović (Anwil), Łukasz Majewski, (na zdj. 1. z prawej). Patrick Okafor, Tomasz Ochońko (też się ukrywa na zdjęciu:)), trener Milia Bogicević (na zdj. 2. z lewej, Polpharma). Doliczając Łukasza Seweryna z Prokomu daje to sześciu graczy, którzy wylądowali w czołowej trójce PLK w obecnym sezonie. Nie pamiętam takiej sytuacji w ostatnich kilku latach, chociaż fakt nieobecności Stali w ekstraklasie obecnie plus spadek poziomu ligi ma na to pewnie największy wpływ.

Mój typ: +6-10 Polpharma. Alex Dunn nie zatrzyma Patricka Okafora, a Tony Weeden powinien poradzić sobie z Andrzejem Plutą. Już w pierwszej rundzie w Starogardzie szalał.

Na koniec dwa linki do sports.pl, które wreszcie zaczyna się rozwijać, więc szukajcie tam więcej materiałów koszykarskich. Także tych, których nie ma w gazecie.

Majewski przed Anwil - Polpharma: Chcemy wygrać obroną.

Anwil - Polpharma hitem 20. kolejki

czwartek, 11 lutego 2010

Waldemar Chomik a sprawa polska

We wtorek Przegląd Sportowy (a konkretnie mój kolega z biurka obok Rafał Tymiński) poinformował na swoich łamach, że Valdemaras Chomičius ma być trenerem reprezentacji Polski.

Tak kiedyś wyglądał Chomicius, świetny koszykarz wielokrotny medalista ME, MŚ, IO:



A tak wygląda teraz Chomicius, trener UNIKS-u Kazań:



W przeciwieństwie do poprzednich pomysłów PZKosz tym razem nie ma żadnych przeszkód. Prezes Roman Ludwiczuk chce tego trenera, on sam jest chętny. Nie ma przeszkód formalnych, bo Ludwiczuk zadbał nawet o zgodę litewskiej federacji. Takowa była potrzebna, bo pan Waldemar Chomik wstępnie zgodził się na bycie asystentem Kestutisa Kemzury w ojczystej kadrze. Sprawa jest prosta. Jeśli Ludwiczuk oficjalnie zapyta Chomičiusa, to dostanie odpowiedź pozytywną. Na razie Ludwiczuk i Chomičius rozmawiali bowiem tylko prywatnie. Dlaczego? Bo ponoć są inni kandydaci. Kto? Nie wiadomo.

Tyle faktów. Najważniejsze pytanie w obecnej sytuacji brzmi: czy chcemy, żeby pan Ludwiczuk pana Chomika oficjalnie zapytał, czyli upraszczając: czy to właściwy kandydat. Ja mam wątpliwości. Cała ta sprawa wygląda mi na coś, co przerabialiśmy już przy poprzednich poszukiwaniach trenera reprezentacji. Zwracamy się do trenera (wtedy Kemzury z Chimek) zespołu, w którym aktualnie występuje Maciej Lampe, by łatwiej namówić tego koszykarza do gry w kadrze. Nawet jeśli zatrudnienie Chomičiusa miało oznaczać przyjazd Lampego, to nie jestem przekonany, że to dobry pomysł. Lepiej zwróćmy się do Stana Van Gundy'ego z Orlando Magic. Może przywiezie ze sobą Marcina Gortata?

A tak zupełnie poważnie, to oglądałem w zeszłym tygodniu spotkanie Chomičiuso-Lampowego UNIKS-u Kazań w Pucharze Europy z Power Electronics Walencja wiedząc już, że pan Chomik jest w kręgu zainteresowań Ludwiczuka. O zgrozo, chciałoby się napisać. Gra UNIKS-u wyglądała koszmarnie. I nawet nie chodzi o wynik, ale o nieład jaki prezentowali w ofensywie. Można sobie próbować wmówić, że Łukasz Koszarek i David Logan będą lepiej panować nad sytuacją niż Terrell Lyday i Marko Popović, ale mi to - niestety - przypominało Katzurinową filozofię. Gramy, nawet na siłę, kontrą, a jak się nie da, to coś wykombinujemy. Może dobrze, że Lampe miał słaby strzelecko mecz (1/10 z gry), bo dzięki temu bylo widać, że jest kiepsko. Gdyby wpadły mu 2-3 rzuty więcej, a UNIKS na dodatek wygrał, to obraz byłby trochę zamazany. Jeśli to ma być krok do przodu w porównaniu z Mulim Katzurinem, to ... hmmm strach się bać.

Ale to tylko jeden mecz, więc jest nadzieja, że po prostu playbook trenera UNIKS-u gdzieś się zawieruszył. Przecież wcześniej wygrali m.in. z CSKA Moskwa.

P.S.
Sprawdziłem. Chomik po litewsku - žiurkėnas. Ale niech już zostanie Chomičius tym Chomikiem. Nie tylko mi od razu się skojarzył.


A na koniec sonda:


create free polls | comment on this

środa, 10 lutego 2010

Śnieżny Boasson Hagen

Dawno nie pisałem tutaj o kolarstwie, ale w sumie nic dziwnego, bo zimą wyścigów niewiele, a po śniegu nie bardzo można jeżdzić. Na pewno?

Jest gość, który udowadnia, że największe mrozy mu niestraszne i w przeciwieństwie do większości zawodników wyjeżdżających do ciepłych krajów, trenował w swojej zimnej ojczyźnie.


To Norweg Edvald Boasson Hagen (zdjęcia z jego strony), który urządził sobie przejażdżki w Oslo. I to przed startem w Azji w wyścigach dookoła Kataru i Omanu. W kontekście tych startów nie bardzo mu pomoże pedałowanie na mrozie, ale w trakcie sezonu będzie zahartowany jak mało kto i jakiś tam deszczyk na Giro d'Italia nic mu nie zrobi.

Piszę o niespełna 23-letnim Hagenie nie tylko z tego powodu, że stał się na jakiś czas śnieżnym kolarzem, ale także dlatego, że to jeden z tych przedstawicieli młodych fali w światowym peletonie, którzy najbardziej mi imponują. Po raz pierwszy usłyszałem o nim bodaj trzy lata temu, gdy wygrywał kilka etapów na mniejszych imprezach zdobywając przy okazji mistrzostwo kraju na czas (trzeba jednak zauważyć, że nie startował Thor Hushovd). Jak na 20-latka, to całkiem niezłe osiągnięcia. W 2008 roku trafił do High Road, ale wtedy jeszcze o tych największych wyścigach mógł pomarzyć. Błyszczał np. w Tour of Britain, który wręcz zdominował na płaskich odcinkach, podobnie zresztą jak rok później. I właśnie sezon 2009 był dla niego wręcz wystrzałowy - w Giro d'Italia najpierw pomógł swojej ekipie wygrać czasówkę drużynową, a potem na etapach od szóstego do ósmego był kolejno 2., 1. i 2. Świat po raz pierwszy usłyszał wtedy o sympatycznym blondynie, który potem wygrał jeszcze Eneco Tour.

A Polska usłyszała o nim podczas sierpniowego Tour de Pologne. Tak naprawdę to mógł wtedy wywalczyć żółtą koszulkę, gdyby nie to, że sprinterskie końcówki były w jego grupie zarezerwowane dla Andre Greipela. A przecież Hagen też potrafi finiszować. I świetnie jeździ na czas i umie zabrać się do ucieczki i nawet górki mu niestraszne, bo w Zakopanem przecież wygrał etap. Ten rok po zmianie grupy na Team Sky będzie należał do niego? Nie mam nic przeciwko tym bardziej, że prywatnie sprawia pozytywne wrażenie, a na pewno lepsze niż inny młodzian Mark Cavendish.

Philly on the run!


(fot. Ned Dishman/espn.com)
Philadelphia 76ers - Minnesota Timberwolves 119:97, a już do przerwy 73:51. Piąta wygrana z rzędu.
Kronikarskim obowiązkiem dodam, iż to ja miałem rację, a nie Łukasz Cegliński w przedmeczowych zapowiedziach.

wtorek, 9 lutego 2010

Dlaczego Sixers pokonają Timberwolves?

4-0.

To bilans Philadelphia 76ers i Minnesota Timberwolves w ostatnich dziesięciu dniach. Obie drużyny swoim kibicom (czyli odpowiednio mi i Łukaszowi Ceglińskiemu z Gazety Wyborczej) dostarczają w tym sezonie więcej zmartwień niż radości, ale w tym okresie były najlepsze na Wschodzie i Zachodzie. 76ers pokonali kolejno New Jersey Nets 83:79, Chicago Bulls 106:103, New Orleans Hornets 101:94 i Houston Rockets 102:95. Timberwolves wygrali 111:97 z Los Angeles Clippers, 112:91 New York Knicks, 117:108 Dallas Mavericks i 109:102 Memphis Grizzlies. Terminarz ułożył się tak, że w nocy z wtorku na środę dojdzie w Filadelfii do bezpośredniego starcia Szóstek i Leśnych Wilków. Łukasz w chwili euforii zaproponował przedmeczowe starcie na blogach - dlaczego wygrają 76ers, dlaczego wygrają Timberwolves? Umówiliśmy się na pięć powodów, chociaż mógłbym wymienić pewnie ze sto. Argumenty Łukasza są tutaj, a poniżej moje:

(fot. David Sherman, ESPN.com, to zdjęcie mogłoby zresztą być jednym z argumentów)
1. 76ers są najbardziej wyrównaną drużyną w całej NBA, więc nawet słabszy dzień jednego czy dwóch podstawowych koszykarzy (a drobne problemy zdrowotne ma Lou Williams) bądź ich nieobecność nie są tragedią. Po przyjściu Allena Iversona obawiano się, że zdominuje on zespół, ale nic takiego się nie stało. “Szóstki” jako jedyni mają pięciu graczy (Williams, Iverson, Andre Iguodala, Elton Brand, Thaddeus Young) z przeciętną powyżej 14 punktów na mecz. Tylko jeden koszykarz będący liderem strzeleckim swojej ekipy ma niższą średnią od Iguodali. AI2 zdobywa 17.2 punktu, a gorszy od niego jest Brandon Jennings z Milwaukee Bucks (17.1).

2. Łukasz niepotrzebnie szukał najbardziej nijakiego zespołu ligi, bo miał go pod nosem. Pomylił tylko -polis i skupił się na Indiana-polis zamiast Minnea-polis. Ale tłumaczy go to, że jeszcze wczesnym latem wydawało się, że Timberwolves po kilku nijakich latach będą mieli kogoś, kto zwróci na nich uwagę kibiców - Ricky'ego Rubio. Hiszpan wolał zostać jeszcze ojczyźnie (m.in. dlatego, że w stanie Minnesota jest zbyt zimno), a poza tym nie zdziwię się, jeśli ostatecznie zostanie wymieniony do innego zespołu. Tak czy siak Timberwolves poprzez decyzję Rubio przegrali z 76ers rywalizację o pierwszego w historii NBA gracza z rocznika 1990. Jrue Holiday już w najlepszej lidze świata zagrał.

3. Zespół z Pensylwanii ciągle liczy się w walce o play-offy, Timberwolves mogą marzenia o tej fazie włożyć między bajki. W meczu z Leśnymi Wilkami gracze 76ers będą bardziej zdeterminowani w walce o wygraną. Trzeba także pamiętać, że najsłabszym drużynom NBA nie do końca zależy na dużej ilości zwycięstw, bo im gorszy bilans tym większa szansa na numer 1 w drafcie. Chociaż nie sposób nie zauważyć, że z czterech wyborów w pierwszej szóstce w ostatnich trzech latach tylko Jonny Flynn gra obecnie w Timberwolves. Rubio, Brandon Roy i O.J. Mayo są gdzie indziej, a za nich przyszli Randy Foye i Kevin Love.

4. Kilkanaście dni temu 76ers już raz grali z Timberwolves i mecz skończył się dla nich bardzo boleśnie. Mieli 20 punktów przewagi, a przegrali po dogrywce. Teraz takiego błędu już nie popełnią. Na pewno nie uwierzą w zwycięstwo zbyt wcześnie.

5. Iverson zagra albo i nie. Obojętnie czy AI wróci do składu czy nie, może to wyjść 76ers na dobre. Jeśli pojawi się w składzie, zrobi wszystko by pokazać, że seria wygranych nie oznacza, że zespół lepiej radzi sobie bez niego. Jeśli znowu go zabraknie - koledzy będą chcieli udowodnić, że wręcz przeciwnie :-)

poniedziałek, 8 lutego 2010

PLK na lewo

Jakiś czas temu ESPN piórem (a raczej klawiaturą) Marka Steina opublikowała zestawienie "All Lefty Team", czyli po prostu zespół złożony z najlepszych leworęcznych zawodników NBA. Pomysł ciekawy, tym bardziej, że koszykówka w przeciwieństwie do np. piłki ręcznej czy nożnej nie jest dyscypliną, w której na niektórych pozycach leworęczność (lub lewonożność) jest wręcz niezbędna. Drużyna koszykarska może obywać się bez mańkutów, ale tacy oczywiście się zdarzają także w Polsce.

Chciałem zrobić zestawienie All Lefty Team PLK w obecnym sezonie, ale gdy zabierałem się za jego tworzenie zdałem sobie sprawę, że takich graczy jest teraz w lidze bardzo niewielu - zaledwie ... dwunastu (przyznaję, że ktoś mógł mi umknąć, szczególnie spośród graczy, którzy zaliczyli epizody). Biorąc pod uwagę, że w tym sezonie do tej pory zagrało 208 zawodników, to oznacza, że leworęcznych jest niecałe 6%. Mało? Dużo? Raczej to pierwsze, bo strona leworecznosc.pl podaje, że w polskim społeczeństwie to 8%, a wikipedia, że na świecie od 8 do 15%. Ale od NBA jesteśmy niewiele gorsi. Tam jest 6.7%.

Leworęczni w PLK 2009/2010:

Asseco Prokom Gdynia - brak
PGE Turów Zgorzelec - Bartosz Bochno, Michael Wright
Anwil Włocławek - brak
Polpharma Starogard Gdański - Tomasz Ochońko
Energa Czarni Słupsk - Hubert Pabian
Trefl Sopot - Cliff Hawkins, Saulius Kuzminskas
AZS Koszalin - brak
Znicz Jarosław - John Williamson, Andrzej Misiewicz
Stal Stalowa Wola - brak
Polonia Warszawa - Przemysław Frasunkiewicz
Polonia 2011 Warszawa - brak
Kotwica Kołobrzeg - Omni Smith
Sportino Inowrocław - Quinton Day, Darryl Greene
PBG Basket Poznań - brak

Wybranie najlepszej piątki byłoby o tyle trudne, że trzej najlepsi z tej listy grają w swoich ekipach jako środkowi. O wiele łatwiejsze będzie spojrzenie w przeszłość i wybór All Lefty Team PLK ostatnich lat. Zawęziłem swoje poszukiwania do XXI wieku i wyszło mi, że najlepsi to:

Lynn Greer
Maciej Zieliński
Josip Vranković
Edward O'Bannon
Michael Wright (fot. Jacek Imiołek, PolskiKosz.pl)


Inni godni uwagi: Chudney Gray, Yann Mollinari, Davor Marcelić, Tony Akins, Pat Burke, Przemysław Frasunkiewicz.

A może kogoś przegapiłem? A może ktoś nie zgadza z takim wyborem?

piątek, 5 lutego 2010

Pure shooters z Polski

Gdybym był zawodowym koszykarzem (marzenia przecież nic nie kosztują), to jedną z roli którą chciałbym pełnić jest shooter, czyli gość, który świetnie rzuca z daleka i trafia seryjnie. Dostaje kilka zasłon, momentalnie składa się do rzutu i nie myli się. Shooter tym różni się od scorera, że ten drugi potrafi zdobywać dużo punktów, ale niekoniecznie bazuje na rzucie z kilku metrów. Najprostszy przykład porównawczy Paul Pierce (scorer) i Ray Allen (shooter), z polskiego podwórka Maciej Zieliński (tu miałem problem z bardziej współczesnym przykładem) i Andrzej Pluta.

W polskim języku na określenie shootera najczęściej używamy słowa snajper. A strzelec (czyli dosłowne tłumaczenie), to u nas właśnie ktoś taki jak scorer. Zresztą warto dodać, że Amerykanie tych najlepszych snajperów wyróżniają nazywając ich "pure shooters" (pure - czysty, prawdziwy, rasowy). Do wspomnianych Pluty i Allena to określenie pasuje znakomicie podobnie jak do Reggiego Millera, którego często podaje się za idealnego "pure shootera". O ile Pluta, Miller i Allen to goście, których rzut wywindował bardzo wysoko, to są gracze, u których ta umiejętność nie została do końca wykorzystana. Jeden z takich zawodników (a raczej rozmowa na jego temat z Piotrem Kwiatkowskim w podcaście na PLK.pl) skłonił mnie do napisania tej notki. Ten gracz to Łukasz Seweryn. Dla niego być może zbawieniem ... okazał się złamany palec w ubiegłorocznych play-offach. Z obandażowaną ręką Seweryn trafiał rzuty przeciwko Prokomowi, potem wylądował w tym klubie, gdzie Tomas Pacesas zrozumiał jego specyfikę. Niewielką przesadą będzie chyba stwierdzenie, że Seweryn (fot. Wojciech Figurski, plk.pl) mógłby być polskim Jasonem Kapono, gdyby wcześniej trafił do silnego zespołu i trenera umiejącego wykorzystać jego niebywały atut. Jak się przekonaliśmy może on być przydatny nawet w Eurolidze. Ciekawe czemu tak niewielu trenerów potrafi wykorzystać strzelców?

Pluta, Seweryn i kto jeszcze? Na pewno Grzegorz Arabas, Tomasz Zabłocki, Piotr Pamuła. To chyba piątka najlepszych polskich pure shooters obecnie. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Tata Szewczyk, tata Lijewski

Ostatnio nie mam motywacji, by pisać na blogu, ale nie chcę też, by zbyt długo była tu "dziura", więc wrzucę kilka tekstów z ostatnich tygodni, które albo nie znalazły się w gazecie albo znalazły się, ale po prostu mi się podobają. Na dzień dobry 2/5 historii o ojcach, którzy mieli wielki wpływ na karierę swoich dzieci. Materiał był niedawno w piątkowym Magazynie Sportowym (dodatek do PS) obejmował tatusiów Michała Kościuszko, Sebastiana Mili, sióstr Radwańskich (ale to ja nie pisałem) oraz Szymona Szewczyka i braci Krzysztofa oraz Marcina Lijewskich (to ja pisałem). Myślę, że szczególnie tekst o "Szewcu" jest ciekawy, bo przedstawia parę nieznanych faktów z jego życia. Może uda mi się później wrzucić screena z gazety z fotkami.


MIROSŁAW SZEWCZYK

Przez kilkanaście lat był koszykarzem Pogoni Szczecin. Mirosław Szewczyk występował także z powodzeniem w ekstraklasie, więc jego urodzony w 1982 roku syn Szymon chcąc nie chcąc jeździł z tatą na mecze czy obozy. A tata uczył go koszykówki. Nawet gdy Szymon trenował w klubie u innego trenera, to przychodząc do szkoły dostawał ostrą kolejną lekcję basketu od ojca. – Na każdej przerwie pokazywałem mu różne zagrania, mimo, że nie był w stroju sportowym – opowiada pan Mirosław. – Przy innych osobach zwracałem się do taty “panie profesorze” – wspomina Szymon.

Pływał i śpiewał
Mając takiego ojca Szymon wręcz musiał trafić do koszykówki. – Kupowałem mu piłki, ale miał też inne zajęcia jak chociażby śpiewanie w chórze. Ale przez nasze wspólne wyjazdy skłaniał się do koszykówki. Kiedyś postanowił z kolegami nawet zbudować kosz na osiedlu. Ciągnął kable przez balkon, wiertarkę pożyczył i zmontowali – uśmiecha się Mirosław Szewczyk. – A ja pamiętam spotkanie w Poznaniu. Biegałem po całej hali i tata bardziej niż meczem był zajęty rozglądaniem się, gdzie jestem. Strasznie był na mnie zły z tego powodu – opowiada Szymon i przyznaje: – To było naturalne w moim przypadku. Całe dzieciństwo spędziłem w określonym środowisku u boku ojca. Ale gdy byłem mały, to robiłem różne rzeczy: jeździłem na rowerze czy grałem w piłkę nożną. Zresztą mój dziadek marzył, że zostanę piłkarzem i kupił mi futbolówkę w prezencie. Niestety zanim mi ją ofiarował, to zmarł. Miałem wtedy dwa lata. Babcia ją zachowała i dostałem kilka lat później.

Poszukiwania półbutów
– Warunki fizyczne od zawsze predysponowały Szymona do tej dyscypliny. Gdy kończył szkołę podstawową miał już 2 metry wzrostu i rozmiar buta 52. Powstał problem, bo nie miał w co się ubrać na zakończenie roku szkolnego. Miał garnitur, ale brakowało do niego butów. Cały Szczecin przejechaliśmy wzdłuż i wszerz, aż w końcu na ostatnią chwilę znaleźliśmy w sklepie na ulicy Wyszyńskiego wiśniowe, skórzane półbuty. Garnitur był w kolorze stalowym, więc i tak nie pasowały idealnie, ale lepiej niż buty sportowe – mówi tata Szewczyk. – Początkowo był wysoki, ale chudy i brakowało mu masy. Może wtedy miał trochę zwątpienia, ale był bardzo pojętny. Mówi się, że zawodnik potrzebuje 2000 powtórzeń, żeby jakiś element wszedł mu w nawyk. On potrzebował o wiele mniej. Na dodatek był bardzo sprawny. Potrafił pływać, wykonywać najróżniejsze ćwiczenia gimnastyczne, różne zwisy, stania na rękach. Świetnie biegał na 400 metrów. W szkole średniej cztery razy był mistrzem Szczecina w pchnięciu kulą – wymienia ojciec jednego z naszych najlepszych koszykarzy.

Jeden na sto
Właśnie przechodząc do szkoły średniej, a konkretnie do Zespołu Szkół Łączności w Szczecinie Szymon trafił pod opiekę swojego ojca. – Nie było mi łatwo, bo kiedy tata zaczął mnie trenować, ja właśnie byłem w okresie młodzieńczego buntu i nie rozumiałem wielu rzeczy. Czasami kazał mi w kącie hali rzucać piłką 100 razy w jeden punkt, a ja się buntowałem i myślałem: Ja pierdzielę po co mi to? Chciałem biegać po całej hali, jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem – śmieje się Szymon. – Nie miał u mnie taryfy ulgowej, a nawet stawiałem mu większe wymagania niż innym, bo był najbardziej utalentowany. Kiedy jeszcze trenował w klubie u innego trenera, to po przyjściu do szkoły na każdej przerwie pokazywałem mu wiele różnych manewrów. Nawet nie musiał się przebierać w strój koszykarski. Dzięki temu szybciej się uczył. Wykładowca jeszcze na studiach powiedział mi, że jeśli na 100 zawodników trafi mi się jeden talent, to będzie bardzo dobry wynik. I ja się tej zasady trzymałem, a miałem to szczęście, że tym talentem był akurat mój syn. Oczywiście nie odpuszczałem innych chłopaków i też kazałem im ciężko trenować. A z Szymonem odbyłem jedną męską rozmowę. Zapytałem go czy chce być najlepszy na podwórku czy być dobrym graczem w Europie. Był bardzo wszechstronny, występował u mnie praktycznie na każdej pozycji. W lidze szkolnej dzięki swojej sprawności grał nawet jako rozgrywający i dobrze mu to wychodziło – wspomina Szewczyk senior.

Nie kablował na kolegów
Koszykówka była obecna w życiu Szewczyków przez cały dzień. – Spotykaliśmy się oczywiście z całym zespołem i analizowaliśmy spotkania, ale skłamałbym gdybym nie przyznał się, że w domu też dyskutowaliśmy: Dlaczego zrobiłeś tak czy siak? – przyznaje Mirosław Szewczyk. – W domu mieliśmy normalne stosunki, ale w szkole zwracałem się do taty przy innych osobach “panie profesorze”. Nigdy nie kablowałem na kolegów, choć były takie podejrzenia. Czasem było mi przykro, bo sam narzekałem na tatę jako trenera, a na dodatek musiałem jeszcze wysłuchiwać narzekań innych zawodników. Tata pytał mi się jak reagują koledzy na poszczególne zagrywki. Ja nie mówiłem, że ten czy ten chce tak czy inaczej, ale ogólnie, że drużyna wolałaby grać takie akcje – tłumaczy Szymon, który grywał bardzo dużo w ekstraklasie jako nastolatek, gdy jego ojciec był trenerem SKK Szczecin. – Nie miałem wielkich oporów przed wystawianiem go na parkiet. Ja sam debiutowałem w ekstraklasie jako 15-latek. Bardzo chciał dorównać czołowym zawodnikom podkoszowym w lidze w tamtym czasie jak Tomek Jankowski czy Joe McNaull, ale był po prostu się od nich odbijał – zauważa ojciec.

Stypendium od Buzka
Szewczyk w pewnym momencie występował aż w 8 różnych rozgrywkach zaczynając od ligi szkolnej poprzez kadrę makroregionu, juniorów, a kończąc na ekstraklasie. Mimo to nie miał problemów z nauką. Wręcz przeciwnie! – Ciągle mu wpajałem, że koszykówka to sport akademicki, dla ludzi wykształconych. Była taka sytuacja, że wróciliśmy o 23 po treningu do domu, położyłem się spać, budzę się o 2, a u niego w pokoju światło się świeci. Pomyślałem, że nie zgasił go przed spaniem. Wchodzę, a on tam wypracowanie pisze. To tylko jeden z przykładów, że był bardzo pilnym uczniem, niczego nie zaniedbywał. Doszło nawet do tego, że dostał stypendium od premiera Jerzego Buzka i to nie za osiągnięcia sportowe, ale za naukę. A na maturze był zwolniony z ustnego egzaminu z matematyki – chwali się tata.

Woleli Kukoča
Szymon opuścił ojca w 2001 roku, gdy przeniósł się niespodziewanie do pierwszoligowej Polpharmy Starogard Gdański zaskakując wielu. – To była nasza wspólna decyzja. Wcześniej latem był na zgrupowaniu kadry juniorów w Wałczu. Doznał kontuzji, a nikt nie zrobił mu nawet rentgena. Obłożyli go lodem i odesłali do domu. Odebrałem go z dworca i pojechaliśmy do szpitala. Ten uraz trochę uniemożliwił mu rozwój. W Polpharmie był wtedy trener Tadeusz Huciński i uznałem, że od niego wiele się nauczy, to nie będzie stracony sezon. Faktycznie tak się stało. Rok później poszedł do Niemiec do Brunszwiku, gdzie był rewelacją – mówi Szewczyk senior. Potem “Szewcu” grał w Albie Berlin, Olimpiji Lublana, włoskim Legea Scafati, rosyjskim Lokomotiwie Rostow, a teraz znowu we Włoszech w Air Avellino. – Cały czas jesteśmy w kontakcie. Śledzę jego występy przez internet. Gdy był w Brunszwiku często jeździłem 500 kilometrów na mecz. Później do Berlina miałem tylko 1,5 godziny samochodem, więc mogłem go nawet odwiedzać w środku tygodnia. Konsultowaliśmy czasem nawet sprawy taktyczne – mówi pan Mirosław. Szymon został w 2003 roku wybrany w drafcie NBA, ale nigdy się tam nie dostał. Próbował bezskutecznie swoich szans podczas ligi letniej, chociaż w 2004 poszło mu bardzo dobrze. Dlaczego? – Poprosił mnie o pomoc w przygotowaniach. Przyjechał do Szczecina i dwa tygodnie ciężko trenowaliśmy. Poleciał do USA i grał świetnie. W jednym meczu miał nawet 31 pkt i 16 zbiórek. Niestety Milwaukee Bucks woleli wtedy weterana Toniego Kukoča – ubolewa ojciec niedoszłego gracza Kozłów.

Ferie we Włoszech
– Nie jestem typem człowieka, który żali się, że gra za mało albo coś mu nie wychodzi. Ale tata nawet do teraz, mimo, że mam już 27 lat, stara się doradzić, pomóc mi, podpowiedzieć coś. Niestety nie zawsze może dostać wolne w pracy, a ja nie zawsze miałem takie warunki mieszkaniowe, by móc gościć rodzinę. Na pewno przyjedzie do mnie do Włoch w trakcie ferii zimowych – zapowiada Szewczyk junior. A on często latem odwiedza tatę w szkole. – W ubiegłym roku był w naszym Zespole Szkół Łączności, spotkał się z uczniami, rozmawiał prawie godzinę na każdy temat. Gratulowano mu obycia, umiejętności rozmowy z młodzieżą. Dla niego to zresztą nic nowego. Gdy grał w Rosji, to też zapraszano go do szkół – zauważa Szewczyk senior. – Bardzo często pojawiały się zarzuty, że ojciec mnie foruje, że promuje swojego syna kosztem innych zawodników. Nie wiem czy tak było, bo nigdy ojca o to nie pytałem, ale nawet jeśli tak, to wiele mi to dało. Myślę, że nie zawiodłem taty – kończy Szymon.

EUGENIUSZ LIJEWSKI

Niewielu jest ojców, którym udało wychować nie jednego, a dwóch świetnych sportowców. Do tego grona należy Eugeniusz Lijewski, tata Krzysztofa i Marcina, dwukrotnych medalistów mistrzostw świata w piłce ręcznej. Gdyby nie on, synowie nigdy nie graliby w szczypiorniaka. Obaj woleli koszykówkę, ale to on zasugerował im, że większe szanse na zrobienia kariery mają jako piłkarze. Do teraz często doradza synom i ... – Tata zawsze ma rację – mówi Krzysztof. Nic dziwnego, bo w końcu pan Eugeniusz sam zna tę dyscyplinę od podszewki. W przeszłości długo był zawodnikiem, a teraz jest trenerem. Niedawno objął stanowisko trenera pierwszoligowej Ostrovii Ostrów Wielkopolski. To w tym klubie zaczynali bracia Lijewscy.

Musieli być sportowcami
– Zawsze chciałem mieć syna. Jeśli będzie miał predyspozycje, to chciałem, żeby uprawiał sport. A oni mieli. Obaj wyróżniali się już w przedszkolu. Gdy byli małymi dziećmi, to na gwiazdkę zawsze kupowałem im piłkę ręczną. Chętnie się nią bawili, kilka razy nawet zbili szybę. Byli sprawni, chcieli się ruszać. Dla nich ważny był ruch, piłka, rower. Musieli trafić do klasy sportowej, by wyładować energię – mówi Eugeniusz Lijewski. Bracia nie zostali od razu fanatykami szczyporniakiem. – Koszykówka przewyższała wtedy popularnością piłkę ręczną. Na każdym osiedlu można było spotkać kosze. Siłą rzeczy oni też grali. Przez pierwsze trzy lata podstawówki mieli zajęcia w szkole o profilu koszykarskim – wspomina najstarszy Lijewski, którego żona była koszykarką. – Ale nie było między nami kłótni o to, jaką dyscypliną mają zająć się synowie. Marcin od małego jeździł ze mną na obozy, mecze, zgrupowania. Nie trenowałem go ani w szkole ani w klubie. Dopiero po skończeniu szkoły podstawowej zaczął powoli zajmować się piłką ręczną. Koszykówki nie odstawił kompletnie na bok. W szkole średniej nadal grał w basket. Był wtedy szczupły, niezbyt mocny fizycznie i grało mu się coraz gorzej, nie umiał przepchnąć się pod kosz. Zapisałem Marcina do Ostrovii. Świetnie gra lewą ręką, a tacy piłkarze są poszukiwani. Do tego ma niezwykły zmysł do gry kombinacyjnej, te cechy przydały mu się w latach seniorskich – opowiada były zawodnik m.in. Śląska Wrocław.

Fascynacja NBA
Z Krzysztofem było podobnie, bo też zaczynał od koszykówki. – Chodził do tej samej szkoły podstawowej, ale od czwartej klasy przeniosłem go do innej, gdzie ja zacząłem uczyć – mówi Lijewski senior. – Gdy byłem małym chłopcem uwielbiałem oglądać NBA i ciągle grałem w tę dyscyplinę sportu. Bardzo chciałem zostać przy baskecie i wcale nie było mi łatwo się przestawić. Jeszcze jako nastolatek chodziłem po treningu na boisko z kolegami grać w koszykówkę. Do dzisiaj bardzo ją lubię – wspomina Krzysztof. – W trzeciej klasie podstawówki nie myśli się o dalekiej przyszłości tylko o tym, co będzie jutro. Tata uzmysłowił mi jednak, że w piłce ręcznej mogę osiągnąć zdecydowanie więcej, jeśli tylko będę przykładał się do treningów – dodaje 26-latek, który teraz nie żałuje tej decyzji. Pod okiem ojca uczył się w klasie o profilu piłki ręcznej wraz z m.in. kolegą z kadry Bartłomiejem Jaszką i Andrzejem Biegańskim grającym obecnie w drugiej lidze niemieckiej. – Nie ograniczałem zajęć do mojej dyscypliny. Na lekcjach był czas na piłkę nożną i koszykówkę. W tej ostatniej Krzysiek radził sobie doskonale. Miał świetny rzut, nawet niedawno, gdy grał 1 na 1 z bratem to on wygrywał, bo trafiał niesamowicie za 3 punkty. Ale nie wiem czy gdyby zostali przy koszykówce odnieśliby taki sukces, bo w naszym kraju polscy zawodnicy nie mogą się przebić – twierdzi ojciec Lijewski.

Piwo i papierosy
Występując u taty Krzysztof wcale nie miał łatwiej. Wręcz przeciwnie. – Cały czas byłem na świeczniku, a koledzy patrzyli mi na ręce i obserwowali jak reaguję na zachowania ojca. Na dodatek przez długi czas byłem kapitanem i przez to w młodym wieku mialem na sobie dużą presję – przyznaje Krzysztof. – Starałem się widzieć wszystkie złe rzeczy, byłem uczulony na to. W czasie lekcji nie dawałem mu tego odczuć, ale w domu ciągle mu doradzałem co i jak ma robić. Cały czas był pod obserwacją. Koledzy wybrali go na kapitana drużyny, pewnie liczyli, że coś w ich imieniu załatwi u ojca – mówi ojciec braci. Najgorszy dla Krzysztofa był okres pobytu w 8. klasie podstawówki. W ciągu roku urósł prawie 20 cm i zaczęły się problemy ze skrzywieniem kręgosłupa. Przez cały sezon nie mógł trenować i grać, mógł tylko wykonywać ćwiczenia korekcyjne. – Widziałem w jego oczach zwątpienie. Ale dopiero gdy wzmocnił się fizycznie i nabrał masy, postanowiliśmy, że może mieć takie obciążenia jak wcześniej – wyjaśnia tata Lijewski. – Było trudno. Wtedy już walczyliśmy o medale na mistrzostwach Polski młodzików, a ja w pierwszej fazie nie mogłem zagrać. Ale wiedziałem, że wrócę. Tata wyjaśnił mi, że takie sprawy są wliczone w życie sportowca – mówi Krzysztof. Młodość zarówno jego jak i Marcina nie była idealna. Obu zdarzały się różne wybryki. – Marcina przyłapałem na paleniu papierosów w 8. klasie. Na szczęście większych kłopotów wychowawczych nie było, na policję nie musiałem chodzić w jego sprawie. Z kolei Krzysiek powiedział mi wprost, że nigdy nie palił papierosów i ja mu wierzę. Przyznał się natomiast, że pił piwko z kolegami i to nawet za moimi plecami – ujawnia pan Eugeniusz.

400 km na marne
Tata pomagał synom także, gdy po świetnej grze w Ostrovii wreszcie trafili do ekstraklasy. Marcin w wieku 19 lat, Krzysztof – 20. – To był niesamowity skok. Ale musieli odejść, bo rywalizacja, walka o miejsce w zespole czyni postęp. Jeździłem na pierwsze mecze Marcina. Po meczu derbowym ze Spójnią, gdy zagrał rewelacyjnie, dostałem kasetę, którą trzymam do teraz. Ale czasami było gorzej. Marcin trafił na wspaniałego szkoleniowca Daniela Waszkiewicza. Często “grzał” ławę, bo po prostu grał słabo. Mówiłem mu potem: jadę 400 kilometrów, a ty nie potrafisz dobrze zagrać, zmobilizować się. To przykre dla mnie – opowiada Lijewski senior, który dobrze rozumiał dlaczego syn nie pojawia się na parkiecie, bo sam jest trenerem i wie jaka jest jego rola. – Jeśli jakiś rodzic ma pretensje do mnie, że mam do jego dziecka uwagi, to się myli niesamowicie. Jeśli udzielam mu uwag, to chcę mu pomóc. Gdybym go olewał, to możnaby mieć pretensje – twierdzi.

Telefon po każdym meczu
Krzysztof trafiając do Śląska Wrocław był już medalistą młodzieżowych mistrzostw Europy. W stolicy Dolnego Śląska nie miał łatwo, bo skład był bardzo silny. – Pamiętam jak kiedyś do mnie zadzwonił żaląc się: mówi do mnie, żebym przepchnij kołowego, a ja tak, jakbym oparł się o ścianę. Dzięki temu zrozumiał, że musi pracować nad siłą i od tego czasu praktycznie po każdym treningu zostawał na siłowni – przypomina ojciec Lijewski. – Na początku bardzo często kontaktowałem się z tatą. On zresztą bywał na meczach we Wrocławiu, bo z Ostrowa nie jest tam daleko. Po nieudanych występach byłem otwarty na jego krytykę, często porównywałem to co on mówi z uwagami trenera i zazwyczaj pokrywało się ze sobą. Wiedziałem, że tata zawsze ma rację. Teraz rozmawiamy telefonicznie po każdym meczu. Mam taką potrzebę, a jednocześnie wiem, że piłka ręczna to dla taty całe życie. Opowiadam mu o tym, jak wyglądało spotkanie, co się działo, daje mi wskazówki, choć nie tak często jak wcześnie. Mamy przecież w klubie znakomitych fachowców, którzy świetnie się nami zajmują – kończy Krzysztof.